piątek, 27 grudnia 2013

Niewiarygodne Przygody Żaby w Roku 2013




Jeśli miałabym do czegoś przyrównać ten rok, to do wyprucia gołą ręką serca i zepchnięcia do lodowatej wody - i w następnej kolejności do fabuluśnego wypłynięcia w rytmie Feels Like Heaven i dostania się do seksownej trąby powietrznej.



Ale pani terapeutka byłaby ze mnie dumna, zrobiłam niezłe postępy. Nawet jeśli wciąż potrafię wywrócić się na płaskiej powierzchni, rzucać sucharami pozbawiającymi przytomności i zasnąć na kanapie, robię to w lepszym stylu. 

Dedykuję pasek wszystkim moim krewnym-i-znajomym-Królika, z którymi spędziłam ten czas - bez ich wsparcia i obecności pewnie nie przydreptałabym do punktu, w którym teraz jestem. Mam nadzieję że odwdzięczyłam Wam się tym samym (albo będę miała ku temu sposobność). Buziaczki.

A teraz, skoro święta się skończyły i nowy rok nadchodzi, trzeba nam baunsować:


 Szczęśliwego nowego!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Przedświąteczna gorączka



A myślał człowiek, że w te święta spokojnie posiedzi, nażre się w spokoju i pomyśli o przemijaniu i innych zajmujących pierdołach. A tymczasem Kochanowski mnie nuka, szoruję łazienki, szuflady, klopa i kij wie co jeszcze; do tego nakurwiam ilustracje do zlecenia. Mój problem jednak polega nie na tym, że mi się nie chce - tylko na tym, że póki nie skończę z obłędem w oczach, to wyglądam tak jak na drugim obrazku.

Ale skończmy już narzekać i podzielmy się mentalnym opłatkiem. Nieważne, czy trafiłeś tu przypadkiem, czy wchodzisz tu często, czy lubisz ten czas, czy nienawidzisz, czy wierzysz w narodziny Chrystusa, czy obojętny jest Ci ten żydowski wichrzyciel - to życzę Ci, Czytelniku, dobrych, spokojnych Świąt, podczas których odpoczniesz, zrobisz coś, co odkładałeś przez długi czas, przytulisz kogoś bliskiego i może nawet odkryjesz coś ważnego. 

A przynajmniej żebyś się najadł dobrych rzeczy. 
(I zostaw biednego karpia w spokoju.) 

czwartek, 5 grudnia 2013

Where do we go now


Blurred Lines jest wszystkim, czego w obecnej kulturze/modzie/mentalności pasjami nie znoszę. Nawet jeśli klipy z lat 80tych albo 90tych trącają dziś serem, to były jak na tamte warunki pomysłowe i nawet pod tą lycrą i lakierem do włosów uchowała się naturalność. A jak popatrzę na obecne maksymalnie odpicowane, przeładowane pustym lansem obrazy, to mi się zwyczajnie ciśnie. A już zupełnie rozwala mnie moda na starych ludzi i biedne dzieci kręcących się wokół obskurnych kamienic gdzieś w okolicach Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Nie chodzi o to, że nie podobają mi się starzy ludzie, dzieci i GOP, tylko jak dla mnie jest to strasznie sztuczne - taka perspektywa hipstera, który cyknie fotkę i tylko na tym podrasowanym zdjęciu bieda będzie wyglądała dobrze. (Podobne zdanie chyba było w Ciemno, prawie noc - książka niezła, chociaż wszyscy tam są molestowani i gwałceni w dzieciństwie, a przynajmniej wleką się za nimi ponure wspomnienia.)

A Panorama Racławicka jest w cyc. Najbardziej mi się drzewa podobały.

I na koniec pobaunsujcie sobie przy tym fantastycznie serowatym klipie:



piątek, 1 listopada 2013

Żywot polonisty poczciwego

W zasadzie nie wiem, co skłoniło mnie do włożenia na głowę segregatora i powiedzenia HODOR (przecież ja nawet Gry o Trą nie oglądam, jestem zbyt zajęta Deanem Winchesterem Supernatural. 

A co do polo lolo - zadowolona jestem. Pierwszego dnia zajęć zawędrowałam gdzieś w dziwne miejsce i uźrzały me oczy podobiznę Boya-Żeleńskiego. I mimo całego stresu zaczynania w nowym miejscu, poczucia, że ta decyzja jest poroniona, spojrzałam na niego i poczułam, że tu mi będzie dobrze, tu będzie ciepło, tu będę się rozmnażać. I po miesiącu jak dotąd wciąż się jaram i jestem na tych zajęciach napalona jak Arab na kurs pilotażu - takie to wszystko fascynujące i w ogóle. W ogóle wiedzieliście, że między 'ó' a 'u' jest wbrew pozorom różnica, bo 'ó' jest pozostałością po długim, akcentowanym u, i ja to odkryłam zupełnie sama, JESTĘ JĘZYKOZNAWCĘ

Khem, khem. Aczkolwiek pewnie stwierdzę w pewnym momencie, że praktyczniej będzie zostać lesbijką albo radziecką babą na traktorze, bo chłopa to tam niezbyt uświadczysz. W ogóle moja grupa jest spoko, ale brakuje jakichś wyrazistych typów, takich, co wygłaszają całe zajęcia swoje mongolskie teorie albo chociaż nie zmieniają swetra przez tydzień. (Wiecie, skąd wyszłam.) A to dziwne, teoretycznie można wyjść z założenia, że na literaturze można spotkać tellurycznych pomiotów Teda Hughesa albo włochatych Barańczaków. (W ogóle przeżyłam szok, że Barańczak jest bratem Musierowicz i że jest taki włochaty.)

sobota, 5 października 2013

Akcja emancypacja



Czyli parafraza słynnej myśli Tytusa de Zoo, jedynego słusznego filozofa. Pomysł powstał już jakiś czas temu, jak siedziałam na zajęciach z historii powszechnej XIX wieku, a do jego realizacji zainspirowała mnie gównoburza pod tym komiksem Kiciputka: http://kiciputek.blogspot.com/2013/09/witch-hunt.html. Można uznawać to za swego rodzaju hipsterkę - i nie żebym liczyła na podobnego shitstorma, jestem wszak tylko ubogim rzemieślnikiem.

Zastanawia mnie i zadziwia, że już na samo hasło "feminizm" tak wielu ludzi dostaje ataku agresji połączonej z atakiem czegoś, co można nazwać werbalną sraką. Naprawdę, gdybym była zaangażowaną feministką, bałabym się powiedzieć o tym w szerszym towarzystwie, bo zaraz zostałabym przez obie płcie okrzyknięta niedopchniętą, lesbijską separatystką i ogólnie jawiłabym się jako żeńska wersja Hulka. (Oczywiście, tak być nie powinno, bo moje ideały powinny być ważniejsze niż opinia społeczeństwa głosząca, że jestem tymże Hulkiem.) Może i dramatyzuję, ale wydaje mi się, że gdybym obwieściła, że trzymam dziewictwo do ślubu czy coś w tym stylu, zostałoby to lepiej przyjęte.

No cóż – takie, a nie inne postrzeganie pań które deklarują, że są feministkami, nie wzięło się znikąd – nie wiem, czy transparenty w stylu „Nienawidzimy białych, bogatych mężczyzn” to tak na serio, ale jeśli tak, to pozostaje mi tylko ubolewać nad krętymi ścieżkami ewolucji. Chyba zapomniały, że owszem, sawantki, owszem, marsze, transparenty, wiece - ale zmienić prawo na korzystniejsze dla kobiety mogli wtedy tylko... mężczyźni.

Jednakże - miałam kiedyś okazję studiować artykuły z czasopism wydawanych na przełomie XIX i XX wieku, które dotyczyły kwestii kobiecej. I dzisiejsze argumenty przeciw– po co w ogóle jest feminizm, że to roszczenia takich, co im się w dupach poprzewracało – są niemalże identyczne. Czyli wracamy do korzeni – stąd rysunek taki, a nie inny. 

A jeśli chodzi o to, czy feminizm jest potrzebny czy nie. Chociaż żyję w XXI wieku, zewsząd słyszę napierdalanie w stylu „weź odpuść, facet już tak ma”, „no, chyba za bardzo się przed nim otworzyłaś, a faceci to wolą szczęśliwe kobiety”, „to kobieta powinna dbać, by nie doszło do współżycia”, „nie można na niego naciskać, inaczej się zniechęci”. I to nie są rzeczy, które kierują do nas faceci - tylko my, kobiety, udzielamy sobie takich rad. A przynajmniej ja to słyszę - nie mogę mówić w imieniu wszystkich. Ale odnoszę wrażenie, że istnieje coś w rodzaju wspólnej jaźni i w kobietach dalej pokutuje nieświadomy lęk, że żaden nas (łaskawie) nie zechce, jeśli pozwolimy sobie na… no cóż, na bycie sobą. Mężczyźni - mądrzy mężczyźni - kochają nas za to, że jesteśmy kobietami (i na odwrót), ale co wspólnego z byciem kobietą ma wpychanie sobie w tyłek takich bolców powinności? 
Siedziałam kiedyś na imprezie i chociaż byłam pijana, nawiedziła mnie całkiem trzeźwa myśl – kto i dlaczego wmówił nam, że mamy odwalać jakieś niestworzone cyrki, a słowami znajomej - dosłownie golić do cna mentalne włosy łonowe - żeby ktoś w ogóle chciał nas zapłodnić?

Naturellement, argument, że normalny człowiek się presją społeczną nie przejmuje, jest całkiem sensowny - ale trzeba też wziąć pod uwagę, że bycie człowiekiem to generalnie balansowanie między zachowaniem indywidualności a byciem aprobowanym przez innych - zwłaszcza, jeśli na tych innych nam zależy. A to, że czasem zależy nam zbyt mocno, to już inna sprawa.

Idąc dalej – powtarzanie frazesów w stylu „facet już tak ma" to zwyczajny seksizm. Bo robisz z mężczyzny zwykłego gamonia, od którego nie można wymagać, którego inteligencja emocjonalna mieści się w łyżeczce do herbaty i nic tylko po jajach się drapie. A tymczasem kobieta może sobie jaśnieć jak ta Maryja Zawsze Dziewica, bo mądrzejsza, bo bardziej wyrozumiała. 

Poza tym równość płciowa istnieje - obie płcie są tak samo głupie, a poza tym wszyscy umrzemy. Dziękuję.

sobota, 28 września 2013

Ssij mi, historio


Pomyślałam w maju 'jebnę historię'. No i jebłam, dokładnie trzynastego w piątek. Bilans okresu od 'pójdę na historię' do 'jebnę to kurestwo': cztery lata, zero licencjatu, rok terapii, jeden związek, dwa razy złamane serce, trzy zerwane z hukiem znajomości, dwa potężne ogarnięcia, dwa-trzy momenty oświecenia, trzy kilo mniej, hektolitry łez, hektolitry studenckiego piwska z popcornem, kupa forsy na opłacenie nauki, mnóstwo nowych znajomych, kilku starych, dobrych przyjaciół, pierdyliardy skserowanych stron, dużo mundrych książek, wąty natury feministycznej, wąty natury ateistycznej, trochę łaciny - i ni chuja wiedzy historycznej na poziomie akademickim. Ale i tak uważam, że wygrałam w życie.

Ale nie oznacza to oczywiście, że jakieś historyczne wątki w komiksach się nie pojawią, bo i tak zostałam nieodwracalnie skrzywiona. (Na przykład mam zboczenie archiwizacyjne i datownicze - składuję wszelkie pamiątki jakby to były jakieś itemy z wykopalisk, swój dziennik traktuję jak źródło do danego okresu i każdy utwór w ajTiunsie mam opatrzony datą.) 

I teraz jestem polonistką, pardon, filologiem polskim in spe. Podoba mi się to.

Komiks ten uświadomił mi też, jakie mam tyły z perspektywy. Nad pierwszym kadrem siedziałam chyba ze dwie godziny, rysując w miarę równoległe kreseczki. A teraz zauważyłam też, że zjebałam szafę.

wtorek, 3 września 2013

Nie jest dobrze + relacja z Polconu - jak nie dostać udaru na konwencie



Dlatego dałam sobie spokój z normalnością i wybrałam się na Polcon.

Dnia 29 sierpnia wyruszyłyśmy z Toldie na podbój… no właśnie – idąc w stronę Politechniki pokapowałyśmy się, że choć starannie wybrałyśmy prelekcje, na które idziemy, to ni groma nie wiemy, gdzie mamy iść, bo tego jakoś nie sprawdziłyśmy. Gmach auli kusi swym dostojeństwem, więc sądzimy, że może tam właśnie się coś się będzie rozgrywać. Warto też dodać, że wyszłyśmy z domów na luzaku, sądząc, że skoro prelekcje zaczynają się o szesnastej, to będąc na miejscu o czternastej jesteśmy super cwane. 

Tymczasem po drugiej stronie ulicy, przed budynkiem Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych, rysuje się GIGANTYCZNA KOLEJKA.

Niech się schowają kolejki na Środy z Orange. Żadne słowa nie są w stanie oddać wrażenia, jakie spadało na człowieka, widząc ten porażający organizm złożony z paru setek sfrustrowanych istnień ludzkich; żadne słowa nie oddadzą miny dziewczyny, która podeszła z pytaniem, czy to aby na pewno kolejka na Polcon i gdy zobaczyła, gdzie się ona kończy. Kto widział, ten wie.
Nietrudno się domyśleć, że organizacja się trochę posypała, a do tego system akredytujący wieszał się średnio co trzy minuty. Co było robić - spędziłyśmy upojne trzy i pół godziny w kolejce i tylko się dziwiłyśmy, że po naszych drętwych żartach z YOU SHALL NOT PASS rzeczywiście zaczął chodzić po trawniku Gandalf. Niektórzy zaczęli zamawiać pizzę. Gdy wychodziłyśmy z budynku o dwudziestej drugiej, ludzie JESZCZE płacili akredytację.

Kolejna kolejka – jakkolwiek to brzmi – utworzyła się przed stoliczkiem ze smyczami, folijkę na identyfikator, plan eventu i podobnymi rzeczami. Ścisk niesamowity; stoimy powyginane w pozach prawie że jogicznych, czuję, że ktoś mnie smyra od tyłu i mogę mieć nadzieję, że nie umyślnie, ktoś zgubił plecak, który znalazł się dopiero w zdewastowanych przez tłuszczę krzakach. Aczkolwiek ludzi humor nie opuszczał. W końcu dostajemy sakwę, krzaki siłą rzeczy obrywają także od nas, i finalnie, około 17.30, NARESZCIE wchodzimy do budynku głównego. 

Resztę dnia spędzamy na prelekcjach; na dzień pierwszy wybrałyśmy te o fandomie Sherlocka, Doctorze Who i o sadomasło w 50 Shades - nie mogłyśmy sobie tego odpuścić, zwłaszcza, że jako Obrończynie zdążyłyśmy 50 Szitów już zmasakrować. 
Tymczasem Sherlockowa prelegentka chyba nie za bardzo wiedziała, o co się rozchodzi i na wejście zadała nam pytanie, o czym właściwie ma mówić. Pięć minut potem przekonujemy się, że to nie był dowcip, bo naprawdę nie wiedziała. Jak to zgrabnie Toldie ujęła, przypominało to ten moment imprezy, gdy wszyscy są już zbyt zjebani na picie, ale nie chce im się jeszcze spać, to oglądają głupie gify i filmiki w internecie. Zmywamy się przedwcześnie i idziemy na prelekcję o Doctorze Who. 
Tym razem gość z Hatak.pl wiedział, o czym mówi i słuchanie go było całkiem przyjemnym doświadczeniem. Za niezależnego eksperta robił facet przebrany za piątego Doktora, który zapytany o cokolwiek, wiedział wszystko, nawet na temat dziwnych słuchowisk z lat dziewięćdziesiątych. Ponadto miał gadającego Daleka do ściskania.

Po godzinnej przerwie zaglądamy na to spotkanie o BDSM i wciąż zastanawiamy się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Primo - kto na to przyjdzie i czy będą to rozpalone dziewczęta pojękujące cicho "Christian" (bo są z bohaterem po imieniu); secundo - kto to będzie prowadził i czy wykład zamieni się w godzinny pean na cześć geniuszu autorki. Tymczasem nikt nie jęczał, a wizja rozchichotanej prelegentki rozwiała się, gdy na salę wszedł facet. Gość był seksuologiem i zawodowo zajmował się zagadnieniami BDSM i przemocy seksualnej, toteż zostaliśmy uraczeni profesjonalną prezentacją i możliwością przejrzenia literatury fachowej - oraz pobawienia się pejczykiem.

Ludzie spotkani na konwencie to zupełnie osobna kuweta. Spotkałam paru znajomych, w tym nawet mojego sąsiada, paru znajomych znajomych i nawet ludzi, którzy rozpoznali moją facjatę z komiksów, a nigdy jej na żywo nie widzieli. Jednak najciekawszy mityng był wówczas, gdy zaciekawione zaszłyśmy do strefy Star Treka i chwilę się tam pokręciłyśmy - wówczas z sali wyległo z pięciu chłopa, w tym prowadzący,  i zaczęli na nas patrzeć łakomym wzrokiem. Uch.

Dnia kolejnego, z samego rańca, poszłyśmy na wykłady Cathii o Marku Sheppardzie i Supernatural. Cathia jest przeuroczą osobą i z miejsca zarażającą entuzjazmem, więc słuchało jej się bardzo przyjemnie - dodajcie do tego obciachowe zdjęcia Shepparda, co lepsze fragmenty Supernaturala i macie bardzo zacnie spędzone dwie godziny. Wówczas doznałam osobliwego uczucia - patrząc na tych wszystkich poprzebieranych, wymalowanych bądź zupełnie zwyczajnie wyglądających ludzi, poczułam, że jestem w dobrym miejscu, że wszyscy przyszliśmy tu, by posłuchać o tym, co uwielbiamy. Dobre, budujące uczucie... bo wiesz, że nikt na ciebie dziwnie nie popatrzy, kiedy namalujesz suchą pastelą pułapkę na diabła na chodniku.

W końcu dotarłyśmy na expo i oczy nasze zalał blask zyliona koszulek wszelkiej maści, kolczyków tak cudnych, że zaczęłam toczyć pianę, japońskich słodyczy z nadrukowanym Lukiem Skywalkerem, przypinek, kubków, gier, pluszowych Cthulhu, poduszek i miliona innych rzeczy tak fantastycznych, że z miejsca zapragnęłyśmy tu i teraz przeputać całą kasę. Toteż obłowiłam się całkiem nieźle, nawet sprawiłam sobie kieszonkowy zegarek, taki, o jakim zawsze marzyłam - jak się później okazało, jego wykonanie pozostawia trochę do życzenia, ale wciąż zachowujący zalety wizualne.

Geekozaur - osobnik prowadzący dwa kolejne wykłady - okazał się być dwoma osobami, Puszonem i Luckiem, którzy okazjonalnie mutują w tegoż Geekozaura i piszą bloga. (Którego polecam.) Z pierwszej godziny wyniosłyśmy mnóstwo seriali do obejrzenia, także produkcji, przed którymi chłopaki przestrzegali:
- Chcesz wiedzieć, co ja myślę o tym serialu? Poczekaj, zaraz coś przyniosę. - Lucek odwraca się i zza biurka wyjmuje wielki, niewidzialny kształt, po czym 'stawia' go na biurku. - To jest wielki - worek - GÓWNA - i o tutaj, na samym jego dnie, jest ten serial!

Druga godzina upłynęła pod znakiem klasycznego rocka w fantastyce, więc z miejsca zaczęłam się kręcić podjarana na krześle. W końcu na salę wkroczył trzeci prowadzący, Hank Moody polskiej literatury we własnej osobie, czyli - werble - Jakub Ćwiek. Jakub to ciekawy osobnik - nie da się zaprzeczyć, że charyzmę ma, podobnie jak magnetyczny, chłopięcy urok osobisty. Czasem staje się on aż nazbyt charyzmatyczny, khem, aczkolwiek spotkanie, które trudno nazwać wykładem ze względu na AC/DC w głośnikach, można było uznać za pozytywne.

Chwila oddechu - czas znaleźć Kobietę Ślimaka. Co to za konwent bez Ślimaka, zatem bach do torby Ślimacze Opowieści i idziemy szukać Ilony. Co było dość karkołomnym przedsięwzięciem logistycznym - w rezultacie jakieś dwie godziny obijałyśmy się po korytarzach i game roomach jak jakieś pijane zające. Pytamy o nią w informacji - każą nam iść do wyjścia. Pytamy przy wyjściu - każą nam spytać facetów w czerwonych koszulkach; pytamy facetów w czerwonych koszulkach - każą nam wrócić do gameroomu.
I akurat tam była - siedząca w swoim ślimaczym blasku. 
Taaa, ten dzień był udany.

Dnia trzeciego jest zagwozdka - iść na paranormalne romanse czy blok o Kaczorze Donaldzie? Przebąkiwałam coś o Donaldzie, bo zbieram od 4 roku życia, ale sprytna i nikczemna zagrywka Toldie powoduje, że kapituluję. Tymczasem prelegentka nie przychodzi. Wzruszamy ramionami i idziemy na wykład o fangirlingu, prowadzony przez Cathię i koleżanki. Nie byłyśmy na całym, ale dziewczyny zwróciły uwagę na ciekawy fenomen - na przykład fani piłki nożnej, ze swoimi szalikami i wymalowanymi twarzami, nierzadko agresywni, są normalnym elementem społeczeństwa - podczas gdy fani serialu, książki czy zespołu, są napiętnowani jako dziwacy albo napalone dziewczynki. 

Bogowie w serialach - cały szoł ukradł nie kto inny, jak Ćwieku. Z braku miejsc siedziałyśmy centralnie u jego stóp i potomności mogę mówić, że Ćwiekman prawie mi wsadził czubek buta w oko. Swoją drogą, facet zebrał wokół siebie pokaźne grono faneczek.

Miałyśmy gdzieś nagrody Zajdla, wybrałyśmy cydr i chamskiego kebaba.

I dzień czwarty nastał; idziemy na... no na kogo, jakże inaczej. No po prostu trzeba zobaczyć Lockharta, eee, Ćwieka po raz ostatni. Godzina dziesiąta w niedzielę; prawdopodobnie nie ma tu żadnego zaprawionego w bojach katolika, bo wszyscy wpół przytomni kiwają się w ławkach. Też byłam zmulona, a gdy jestem zmulona, moja twarz żyje swoim życiem i prawdopodobnie nie wyglądam wtedy zbyt seksownie.
Nagle Dżejkob przerywa swój wywód o Rock&Read i rozlega się:
- Hej, śpioszku.
Patrzę na pana prelegenta. Prelegent patrzy na mnie. Moja reakcja jest niezwykle wyzywająca, bo mamroczę coś pod nosem i czerwienię się wiedząc, że wszyscy też na mnie patrzą. 
Wracając do meritum - festiwal Rock&Read przede wszystkim jest promocją książek Ćwieka, ale jest też ucieleśnieniem marzeń tych wszystkich ludzi, którzy ni chuja nie umieją śpiewać i grać, a i tak pragną żyć w trasie jak rasowy rockman, żywić się zeschłymi kanapkami i powoli obrastać brudem. (Gdybym mogła, jako beztalencie muzyczne pojechałabym z pocałowaniem ręki.)
Tymczasem Ćwieku rzecze:
- Noo, jest jedenasta, więc wszyscy się pewnie już obudzili... - Patrzy znacząco na mnie. 
Chrząkam znacząco i robię minę urażonego mopsa; pewna część sali zaczyna chichotać.
- Boże, pewnie mnie już nienawidzisz.
No cóż, mogę powiedzieć, że nawiązuję znajomości w środowisku twórczym.

Udałyśmy się na jeszcze jedno spotkanie z Geekozaurem o nostalgicznych latach osiemdziesiątych. O ile jeden z prelegentów się rozgaduje zanadto, to jest to w porządku - gorzej, gdy jeden z gości zaczyna napierdalać i wcinać się w słowa prowadzącym. I to miało miejsce akurat tutaj. Nie trzeba dodawać, obok kogo przyszło mu siedzieć.

I tym akcentem zakończył się nasz udział w Polconie. Pomachałyśmy na pożegnanie Budynkowi Głównemu, wymieniając wszystkie wspaniałe bądź betonowe doświadczenia tych czterech dni, i odjechałyśmy tramwajem ku innemu światowi, a tak serio po McRoyala, bo w okolicy Polibudy jest martwa strefa, jeśli chodzi o Maca. 

niedziela, 25 sierpnia 2013

(s)Twierdza(m) problem


Twierdza się serio sypie i serio potrzebuje inwestora, ale poważnie, opierdolić zabytek klasy zerowej (w sumie 58 hektarów) za taką sumę - chyba coś tu nie styka. 
Poza tym traktuję to miejsce bardzo osobiście i czuję coś więcej niż smuteczek, gdy zaczynają tam bobrować. Mojej rodzinie od strony mamy nadał tu ziemie ponoć Napalony i Uparty (mój prapradziad przepierdolił je w karty i zwiał z powrotem do Francji). Trochę się wkurwiam, skoro w Cytadeli, w miejscu, gdzie pracowała moja babcia i służył tata - a wcześniej jego ojciec - mają zrobić jakieś pedalskie lofty.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Gratis Ptaka: The Beginning


Narysowałam tego komiksa chyba ze cztery albo i pięć lat temu, nie powiem, żeby nie było tego widać XD przypomniało mi się o nim jakoś parę dni temu i pomyślałam, że wrzucę go tutaj dla beki, możecie sobie zobaczyć jak kiedyś rysowałam. Teraz to załamuję się nad niektórymi szczegółami (szczególnie ten talerz na samym środku), ale w sumie mam do tej planszy pewien sentymencik. 

Wróciłam wczoraj z dzikiej głuszy (na ile dzikie może być Mielno/Unieście, ale jeśli nie ma internetu, egzystencja z miejsca zaczyna przypominać życie w lepiance. Co było z drugiej strony bardzo rozwijające) i dlategoż nie było mnie tu dwa tygodnie. Ale przywiozłam ze sobą sporo pomysłów, się nadrobi.

Poza tym czas na OGŁOSZENIE SPOŁECZNE! Nie jestem co prawda tak pociągająca jak Kobieta Ślimak, ale jeśli ktoś chciałby pogadać czy coś, to będę się kręcić na Polconie. Wybieram się tam z Toldie, z którą prowadzę Obrończynie Kanonu http://obronczynie-kanonu.blogspot.com/. Jeśli zobaczycie dwie nadaktywne ruchowo i werbalnie kobiety, których ciuchy w jakiś sposób nawiązują do Supernatural i które będą mówić po klingońsku, to pewnie będziemy my.

środa, 24 lipca 2013

Metal Humbak Presents: Pozer


Daaaawno temu (chyba z miesiąc) Sekta Mrocznej Czekolady zasugerowała, bym pojawiła w komiksie brata mego. Akuratnie nasunął mi się pomysł na całą serię o Metal Humbaku <tu wstawić dźwięk wydawany przez walenie i jakieś intro w stylu Motorhead>. Chodzi o to, że Hubek ma aspiracje zostać brudasem bohaterem gitarowym - czyli ćwiczy codziennie solówki, czepie mądrość z autobiografii Slasha i zaraz idzie do licbazy (a to oznacza dużo metaluchów i zakładanie pierwszych zespołów, o które potem będą wypytywać dziennikarze). Kibicuję mu w tym, bo moje próby zostania bohaterem gitarowym skończyły się dramatycznym jak protest pielęgniarek fiaskiem - ajajaj, mój samotny akustyk. No i swego czasu byłam rock'n'rollową żoną i z grubsza wiem, jak ta kuweta wygląda, dlatego poczuwam się do niesienia oświaty kagańca.

No i nastała rewolucja, w końcu przerzucam się na dodawanie napisów na złomie, a nie ścibulenie moim paskudnym pismem. (Mam nadzieję, że dobrze widać.)

środa, 3 lipca 2013

Die hard or die fat


Nie jestem jakoś przesadnie tłusta, ale mam ja takie koło ratunkowe - i dlatego nie mogę poszpanować moimi stalowym mięśniami brzucha, bo są gdzieś ukryte pod tą pianką. 

Nie ukrywam też, że trąca to Doctorem Who. 

A w ramach uzupełniającej ciekawostki. Podczas rysowania czytałam artykuł, gdzie pan psycholog twierdzi, że niektóre kobiety może zmartwić to, że mężczyźni przy szukaniu partnerki większą wagę przywiązują do wyglądu i dostępności seksualnej niż do ich osobowości lub intelektu. Tymczasem kobiety preferują mężczyzn ambitnych i posiadających wypchany portfel.
Artykuł był pisany zupełnie serio, przez psychologa.

W ramach komentarza przytoczę historyjkę mojej mamy:
"Wiesz, po Modlinie wtedy kręciło się mnóstwo mundurowych, i choć zawsze podobali mi się faceci w mundurach, większość była strasznymi wsiokami i bez kija to byś nie podeszła. Ale pamiętam, był taki jeden piękny, matko, jaki on był przystojny... Nie dość, że do tego wysoki, to miał TAKIE piękne, równiutkie, bielutkie zęby. No i z Dorotą to trochę się o niego kłóciłyśmy, do momentu gdy się okazało, że nosił sztuczną szczękę, wtedy kazałam jej go sobie wziąć..."


niedziela, 2 czerwca 2013

Historia magistra vitae


Jest to dosyć po łebkach potraktowane, a co do tego 1717 można być sceptycznym - nawet na forum historycznym skaczą sobie do oczu, w którym roku tak właściwie Rosja zaczęła ingerować w naszą kuwetę.
Albowiem starczy chwila miętkości serca lub nieuwagi, a ktoś to wykorzysta i bach, masz rozbiór dupy. W sumie kiedyś byłam takim dziewczęciem, co to chciało być tylko miłe, a potem się orientowało, że ktoś tu wszedł jej w rzyć i nie chce wyjść. Powinnam prowadzić warsztaty o wyjmowaniu z dupy ludzi.

poniedziałek, 13 maja 2013

Taka sraka, czyli Gratis Ptaka


Powiedzcie mi, JAKIE istnieje prawdopodobieństwo, że dokładnie w takim momencie jeszcze nasra na was ptak. Tylko mnie mogło się to przytrafić. 
W ogóle ptaki lubią na mnie srać, raz nawaliły mi do zupy (narysowałam kiedyś o tym komiks, nie ma go na blogasku, ale jest tutaj), dwa razy zrobiły zrzut na objeździe historycznym i kiedyś, kiedyś, jak boleśnie zleciałam z roweru, jeszcze umoczyłam się w gównie. Nie wiem, czy to jakaś forma auspicjów czy co.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Jajco


Ja to jakoś nie mam imperatywu malowania jajek (czy to swoich, czy cudzych). Interpretację czerwonej barwy wzięłam głównie z Biegnącej z wilkami, książki, po której skończeniu czułam się tak, jakbym się z kimś rozstawała na długo.

W sumie to wesołych Świąt, również żywię nienawiść do tego pięknego zimowego krajobrazu i nie chce mi się już nawet sobie wmawiać, że żyjemy w pięknych i niedostępnych krainach Północy, jakie to romantyczne itd. Moja babcia stwierdziła, że może to jaki Rusek przywiózł.

czwartek, 21 marca 2013

Supersamiec


This shit is gettin' real, dziś przed Empikiem jakiś randomowy facet mi się oświadczył.

A w temacie Hellboya, macie bardzo klimatyczny kawałek:


Szfuk, nie pojadę na Pyrkon.

czwartek, 14 lutego 2013

Walę tynki


Nieważne, czy jesteś już zaręczony, czy może tylko babcia o Tobie pamięta - świętuj Walentynki! Zresztą, i tak Walenty jest patronem epileptyków i ścięto mu łeb, więc kto powiedział, że szczytem kiczu romantyzmu jest kolacja przy świecach? 

Nie wiem, czy się chwaliłam, ale założyłam fanpejdża, dziubaski: https://www.facebook.com/KociKociZabci klikać i szerzyć syfilis miłość!

poniedziałek, 28 stycznia 2013

Łajka

Poszłam sobie kupić sweter czy inne takie śru-bździu, no i w jednym sklepie wyświetlali teledysk ze śpiewającym psem (w roli Łajki, jak się później okazało). No i ten smutny piesek chwycił mnie za serce i pomyślałam 'ej, to takie życiowe', jakkolwiek to zabrzmi. (Poza tym, kiedyś byłam straszną psiarą, jeszcze do dziś chomikuję moje 200 obrazków z rasami psów - widocznie poruszyło to zakurzone kynofilne struny w mym sercu.) A tu klip, ostatnio słucham jakiegoś dziwnego skandynawskiego elektro, to mi podpasowało: 


Jeśli ktoś twierdzi, że nie umiem rysować psów, to ma rację, bo nie pamiętam nawet, kiedy psa narysowałam - ostatnio na tapecie były męskie poślady i lesbijki.

niedziela, 6 stycznia 2013

Hot Space


Wstawiłam tę grafikę (z Wiki, żeby nie było) tak chamsko, że każdy grafik by mnie zamordował łyżką, gdyby zobaczył jak to robię - ale nie zobaczył, więc ok.

W sumie nie dziwię się, dlaczego ludzie nienawidzą Hot Space, po kunsztownych brzmieniach Bohemian Rhapsody albo Somebody to Love wypuszczenie z nagła płyty, przy której dało się tańczyć na dyskotece, rzeczywiście mogło u niektórych wywołać agresję. Już starsza o dwa lata The Game szła powoli w tę stronę - wystarczy posłuchać pulsującego, funkowego Another One Bites The Dust - ale eskalacji tłustych bitów nikt się nie spodziewał.
Z bezpiecznego oddalenia ponad 30 lat mogę się tylko domyślać, jak bardzo drastyczne dla ortodoksyjnych fanów było użycie syntezatorów po 10 latach*. Roger i Brian nie byli zbyt zachwyceni tym, w jaką stronę zmierza ich muzyka, ale John i Freddie wręcz przeciwnie - John, autor Another One..., zawsze miał ciągutki funkowo-soulowe, a Fred wtedy szlajał się po monachijskich klubach gejowskich i obtańcowywał facetów w rytmach disco. Wtedy też właśnie radykalnie zmienił wizerunek, bo ściął włosy i zapuścił słynny wąs - samo to było trudne do zaakceptowania, fani wpadli w katatonię widząc, że ich ukochany androgyniczny arlekin zaczyna przypominać meksykańskiego machista, i na koncertach rzucali na scenę żyletki i maszynki do golenia.

Do dzisiaj recenzenci i fani jęczą, że wtedy zespół zagubił swoją tożsamość, że czerpiąc z głównego nurtu, zawsze robił to po swojemu, a tymczasem Hot Space to bezmyślne naśladowanie ówczesnych trendów. Dla mnie krążek jest równie kłinowy jak A Night at the Opera, kłinowy, bo tak jak każda ich płyta jest efektem nieustannych zmian i poszukiwań, wywołuje zaskoczenie i nie pozwala na szufladkowanie. Zresztą, z recenzentami i prasą oni nigdy nie byli w dobrych stosunkach, na początku lat siedemdziesiątych określano ich jako podróbę Led Zeppelin, a Queen i Queen ll nazywane były kubłem moczu. Nie dogodzisz. 

* Przy nagrywaniu pierwszej płyty jakiś śmieszek wlazł do reżyserki i zachwycił się syntezatorami, których tam nie było. Zespół i producent, oburzeni, że ktoś ich kunsztowne harmonie wyzwał od syntezatorów, przez 10 lat umieszczali na tyłach płyt ...and nobody played synthesizers.

I na koniec - trochę baunsu!