Pokazywanie postów oznaczonych etykietą polcon. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą polcon. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 9 lutego 2015

Niesamowite Przygody Żaby w 2014 Roku + jak dostałam udaru od czytania Greja



Spędziłam mongolską ilość czasu na klejeniu tego wszystkiego, by potem dowiedzieć się, że Blogger nie łyka tak dużych plików w całości. Uch.

A tę śliczną wizję zrzutu bakłażana dostałam od Irin z Motyki Chomika.

Odczuwam też przemożną potrzebę podzielenia się z Wami paroma przemyśleniami dotyczących mych innych ostatnich lektur, gdyż na liście tej jest ostatni tom Pięćdziesięciu twarzy G
W ostatnim poście stwierdziłam, że Ja, Diablica jest oficjalnie najgorszą książką, jaką kiedykolwiek czytałam; pamiętacie też może moją quasi-recenzję Mistrza Miss Michalak, gdzie prosiłam o podrzucenie mi jakichś fajnych książek, które zatrą impresje po tym... dziele.

Zapomnijcie o tym wszystkim. Nowe oblicze Greya jest najgorszą, najobrzydliwszą książką, jaka kiedykolwiek powstała. 

I mam gdzieś to, że będę walić spojlerami.

Podobny obraz

O ile w poprzednich tomach dzieje się cokolwiek, tu nie dzieje się NIC. Fabuła nie istnieje - widać jakieś starania, by stworzyć jakąkolwiek oś fabularną, ale serio - nigdy jeszcze nie spotkałam się z czymś takim, że w środku książki ciąg przyczynowo-skutkowy się zwyczajnie urywa. I nie polega to na stopniowaniu napięcia, o nie. W części, gdzie jeszcze coś się dzieje, Ałtorka sili się na jakieś pościgi i wybuchy, ale mają one taką siłę rażenia, jak opis z wolna obracającej się betoniarki; a potem i tak sama strzela sobie w stopę, bo tuż po tym, jak Christian i Ana zgubili pościg, zaczynają się beztrosko chędożyć w samochodzie. 


No właśnie, chędożenie. Podziwiam Ałtorkę za jedną rzecz - za to, że nawet jeśli napisze taką scenę erotyczną, której wyobrażenie może być jakkolwiek interesujące, to w jej trakcie zazwyczaj pada coś, od czego mam wzwód do wewnątrz. Albo i jeszcze zanim rozegra się jakaś akcja, coś sprawia, że inwalidztwo mojego libido gwałtownie przybiera na sile. Bo wyobraźcie sobie taką scenę: suniesz na jachcie przez przejrzyste lazurowe fale, gorący tropikalny wiatr muska twą twarz, za rękę trzyma cię twój mężczyzna. Patrzycie na siebie z pożądaniem, już ci motyle w brzuchu latają, już wiesz, co się wydarzy...

Znalezione obrazy dla zapytania fifty shades of grey gif

...i on, swoim niskim, zmysłowym głosem, mówi:

"Nie idź siku".

Znalezione obrazy dla zapytania orgasm funny gif

Seksów w tej części aż tak wiele jednak nie ma, a jeśli są, polegają na tym samym schemacie, jaki Ałtorka z uporem maniaka stosuje już od pierwszego tomu (mruczą, jęczą, łypią na siebie, on wchodzi, ona jęczy i rozpada się lub eksploduje na milion kawałków). Nie mogę jednak powiedzieć, że to dobrze, że ich nie ma, bo opisy orgazmu przyrównywanego do wirowania w pralce zostały zastąpione opisami pożycia małżeńskiego Any i Christiana.
Tak, oni się pobrali. Pewnie, ludzie pobierają się czasem bardzo szybko i często na dobre im to wychodzi - ale to jest książka o dwóch dysfunkcyjnych kartoflach, które wzięły ślub, nie wiedząc o sobie nic a nic. Prawdopodobnie też zabrzmię starzej niż własna babcia, a moja babcia to pamięta wojnę, ale nie ma w tym małżeństwie niczego, co można by nazwać miłością. Tu nie ma ani grama intymności, ciepła, serdeczności. Niemożność oderwania rąk od drugiej osoby naprawdę nie jest dobrym powodem, by spędzić z kimś resztę życia. Oni też w ogóle nie rozmawiają. Jedynym pretekstem do jakiejkolwiek szczerości jest wcześniejsze znęcanie się nad Aną w ramach kary. Ich małżeństwo polega tylko i wyłącznie na tym, by nie wkurzać Christiana. Wspomniana dziura fabularna jest wypełniona przeplatającymi się scenkami, gdzie Ana panicznie się boi, że wnerwi czymś męża, potem stwierdza, że zrobi coś odwrotnego, w efekcie jakimś sposobem robi to, co istotnie go wnerwia, początkowo jest zadowolona z tego, że robi coś wbrew Christianowi, Christian w istocie się wnerwia, Ana dostaje przez to szaleju, idą do łóżka, koniec sceny. I tak bez przerwy.

Znalezione obrazy dla zapytania fifty shades of grey crying gif

Powody Any, by się obawiać gniewu swojego ślubnego, nie wynikają z paranoi i wbrew pozorom są uzasadnione. Christian to psychopata. To nie jest zwykły latino lover z mroczną przeszłością, jakiego można znaleźć w każdym harlequinie; to jest apodyktyczny, nieznoszący sprzeciwu, popieprzony sadysta. To jest facet, który nie pozwala swojej żonie na takie aktywności jak jazda na skuterze wodnym albo wyjście na drinka (w towarzystwie ochroniarza!). Motywuje to oczywiście jej bezpieczeństwem, ale tak naprawdę chodzi tylko o to, by mieć ją bez przerwy pod kontrolą.Przykładowo, nie podobało mu się, że żona wyszła na miasto w bluzce z za głębokim - jak na jego rozumowanie - dekolcie. Co zrobił? Żeby już tego nie robiła, w czasie seksu POGRYZŁ JEJ PIERSI, by była zmuszona zasłonić ślady.

Znalezione obrazy dla zapytania vomiting

I tak bardzo mnie nie obchodzi usprawiedliwianie tej psychozy jego nieszczęśliwym, naciąganym dzieciństwem albo litowanie się nad wyobrażeniem czteroletniego Christiana, dziecka narkomanki i prostytutki. Smutne to o tyle, że cała jego rodzina nie ma pojęcia, że wśród nich wychował się potwór i są pogrążeni w błogości, że ich przygarnięte dziecię tak się zmieniło pod wpływem żony.

A co tam słychać u Any? Jak wspomniałam, zajmuje ją głównie to, by jej pan i władca nie strzelił focha za to, że gdzieś wyszła bez jego pozwolenia. Znać czasem jakieś jej przebłyski ogarnięcia, ale szybko odchodzą w zapomnienie. Uraczeni też jesteśmy długim, i, szczerze mówiąc, nic nie wnoszącym epizodem, gdzie Ray, ojczym Any, ląduje w szpitalu. Niestety, nic nas to nie obchodzi, bo Ray pojawił się wcześniej może raz czy dwa, robiąc za Klasycznego Mężczyznę, Który Nie Potrafi Przetrwać Bez Gotującej Kobiety i jego postać nie wywołuje żadnych uczuć, więc dlaczego mielibyśmy się przejmować jego losem? Ana się przejmuje, a przynajmniej tak to chce widzieć Ałtorka; w rezultacie otrzymujemy zatrzęsienie mdłych dialogów i dziwną amnezję, jakiej ofiarą pada nasza heroina, gdy tylko wyjdzie ze szpitala - bo wraz z przekroczeniem jego progu Ray nagle ulatuje zupełnie z jej myśli. Nie chodzi mi o to, że miarą przejęcia się czymś jest obsesyjne martwienie się czymś, ale nie jestem w stanie wyobrazić sobie sytuacji, gdzie ktoś mi bliski walczy o życie, a ja oddaję się swawolnym heheszkom - i radosnemu seksikowi, jeśli dobrze pamiętam.

Znalezione obrazy dla zapytania yaranaika

Poza tym nasza heroina dała się poznać jako Bella, to jest osoba, która nienawidzi prezentów i zbytku - na początku książki nie chce w ogóle dopuścić do siebie myśli, że majątek jej męża jest teraz wspólny. Nawet otrzymujemy jej uroczo niewinne przemyślenia, że mimo otaczającego ją zewsząd bogactwa chce pozostać sobą, i pod wpływem tej refleksji, zamiast odpasionej platynowej bransolety, kupuje sobie prostą biżuterię z muszelek. Lecz po upływie trzech czwartych książki bardzo płynnie przechodzi do kupowania sobie ubrań za tysiąc dolarów sztuka oraz hilarystycznego odnotowywania, że konto Christiana właśnie uszczupliło się o tyle i tyle.

Ale zawsze może być gorzej. Oni mają dziecko.

Znalezione obrazy dla zapytania shock fire gif

A i tak nie jest to najgorsze: najgorsza jest reakcja Christiania, tego kochającego męża, z którym spędziło się ostatnio cudowny miesiąc, na wieść, że jego żona jest w ciąży.
Wyobraźcie sobie, że właśnie dowiedzieliście się, że będziecie mieć dziecko. Macie 22 lata, dopiero co wyszliście za mąż, zasadniczo jest za wcześnie, jesteście przerażeni, jak to teraz będzie, ale mimo to już nazwaliście swoje dziecko fasolką i cieszycie się na myśl, że będziecie matką. I ponad wszystkie te myśli wybija się jedna - że wasz mąż się wkurwi. 

I myśl ta jest uzasadniona, bo gdy już się zbieracie na wyznanie, ów mąż, podkreślmy, całą książkę nazywany cudownym człowiekiem:

- wrzeszczy
- wrzeszczy, że zaszliście w ciążę specjalnie
- wrzeszczy, że nie nadaje się na ojca
- wrzeszczy, że przecież za krótko się znacie (co jakoś nie przeszkodziło wam w zawarciu małżeństwa)
wyzywa was od głupich, bo przecież macie do zapamiętania tylko jedną rzecz, czyli antykoncepcję
- nazywa ciążę "gównem, które wyskoczyło i wszystko spierdoliło"
- wychodzi bez słowa
- wraca napierdolony jak szpadel i okazuje się, że poszedł do swojej byłej, której z całego serca nienawidzicie
- rano jeszcze jakoś tam kłóci się z wami, nie przeprasza, a potem zasadniczo ma was gdzieś.

Tak, to ta książka, która uratowała pożycie tylu małżeństw. 



Oczywiście, jest też wielki, dramatyczny finał, jest krew, łzy i połamane kości, bo nagle ktoś tu sobie przypomniał, że tu miało się coś dziać. I wiecie co? Wygląda to identycznie jak w Zmierzchu. Tylko bez wysysania jadu.

Nieee nooo, oczywiście wszystko się potem układa, robią sobie kolejne dziecko - tylko jeszcze na sam koniec, w epilogu, otrzymujemy małą siurpryzę, na wypadek, gdyby wasze obiady wciąż pozostały niewzburzone w naszych żołądkach.

Otóż dostajemy uroczą scenę, gdy miśki zabawiają się ze sobą; Ana jest w widocznej drugiej ciąży. Osobiście nie widzę nic dziwnego albo zdrożnego w uprawianiu seksu w czasie ciąży. Ale wizja ciężarnej kobiety, przywiązanej do jakiegoś stelaża i smaganej pejczem w tym słynnym pokoju uciech, kojarzy mi się li i jedynie z hardkorowym, NRD-owskim pornosem. I wtedy Christian smyrga pejczem brzuch Any - dziecko zaczyna kopać, a Ana śmieje się, że widocznie ich córeczka już lubi seks.

Znalezione obrazy dla zapytania vomiting

Farewell, obiedzie.

Nawet nie powiem, że mi niedobrze po tym wszystkim, bo żadne słowa nie oddadzą tego, ile razy metaforycznie rzygałam przez ten twór. I dalej mi się odbija. Tę książkę powinno się  czytać na głos w Guantanamo w ramach najcięższej kary albo jako nierefundowany zabieg ubezpłodnienia. Serio, nawet książka Sashy Grey jest lepsza, a nawet bez tego "nawet", jest lepsza. Nabokovem to ona nie jest, i, jak to w pornosie, fabuła jest drugorzędna, naiwna i szczątkowa, ale z czystym sumieniem można nazwać ją powieścią erotyczną. Albo drukowanym pornosem, jak kto woli. Bo nawet opis uwalonego przyprawami tyłka, bo się w czasie seksu w kuchni półka z przyprawami urwała, jest lepszy i bardziej pomysłowy. I nawet całkiem śmieszny. Jezusku, jej pisarstwo jest lepsze nawet pod względem stylistycznym. I wcale nie czuję obciachu, że właśnie pochwaliłam książkę Sashy Grey, bo wszyscy, którzy się z książki tej zbijają, prawdopodobnie choć raz zmarszczyli na widok Sashy coś zgoła odmiennego od brwi.

Znalezione obrazy dla zapytania sex funny gif

piątek, 27 grudnia 2013

Niewiarygodne Przygody Żaby w Roku 2013




Jeśli miałabym do czegoś przyrównać ten rok, to do wyprucia gołą ręką serca i zepchnięcia do lodowatej wody - i w następnej kolejności do fabuluśnego wypłynięcia w rytmie Feels Like Heaven i dostania się do seksownej trąby powietrznej.



Ale pani terapeutka byłaby ze mnie dumna, zrobiłam niezłe postępy. Nawet jeśli wciąż potrafię wywrócić się na płaskiej powierzchni, rzucać sucharami pozbawiającymi przytomności i zasnąć na kanapie, robię to w lepszym stylu. 

Dedykuję pasek wszystkim moim krewnym-i-znajomym-Królika, z którymi spędziłam ten czas - bez ich wsparcia i obecności pewnie nie przydreptałabym do punktu, w którym teraz jestem. Mam nadzieję że odwdzięczyłam Wam się tym samym (albo będę miała ku temu sposobność). Buziaczki.

A teraz, skoro święta się skończyły i nowy rok nadchodzi, trzeba nam baunsować:


 Szczęśliwego nowego!

wtorek, 3 września 2013

Nie jest dobrze + relacja z Polconu - jak nie dostać udaru na konwencie



Dlatego dałam sobie spokój z normalnością i wybrałam się na Polcon.

Dnia 29 sierpnia wyruszyłyśmy z Toldie na podbój… no właśnie – idąc w stronę Politechniki pokapowałyśmy się, że choć starannie wybrałyśmy prelekcje, na które idziemy, to ni groma nie wiemy, gdzie mamy iść, bo tego jakoś nie sprawdziłyśmy. Gmach auli kusi swym dostojeństwem, więc sądzimy, że może tam właśnie się coś się będzie rozgrywać. Warto też dodać, że wyszłyśmy z domów na luzaku, sądząc, że skoro prelekcje zaczynają się o szesnastej, to będąc na miejscu o czternastej jesteśmy super cwane. 

Tymczasem po drugiej stronie ulicy, przed budynkiem Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych, rysuje się GIGANTYCZNA KOLEJKA.

Niech się schowają kolejki na Środy z Orange. Żadne słowa nie są w stanie oddać wrażenia, jakie spadało na człowieka, widząc ten porażający organizm złożony z paru setek sfrustrowanych istnień ludzkich; żadne słowa nie oddadzą miny dziewczyny, która podeszła z pytaniem, czy to aby na pewno kolejka na Polcon i gdy zobaczyła, gdzie się ona kończy. Kto widział, ten wie.
Nietrudno się domyśleć, że organizacja się trochę posypała, a do tego system akredytujący wieszał się średnio co trzy minuty. Co było robić - spędziłyśmy upojne trzy i pół godziny w kolejce i tylko się dziwiłyśmy, że po naszych drętwych żartach z YOU SHALL NOT PASS rzeczywiście zaczął chodzić po trawniku Gandalf. Niektórzy zaczęli zamawiać pizzę. Gdy wychodziłyśmy z budynku o dwudziestej drugiej, ludzie JESZCZE płacili akredytację.

Kolejna kolejka – jakkolwiek to brzmi – utworzyła się przed stoliczkiem ze smyczami, folijkę na identyfikator, plan eventu i podobnymi rzeczami. Ścisk niesamowity; stoimy powyginane w pozach prawie że jogicznych, czuję, że ktoś mnie smyra od tyłu i mogę mieć nadzieję, że nie umyślnie, ktoś zgubił plecak, który znalazł się dopiero w zdewastowanych przez tłuszczę krzakach. Aczkolwiek ludzi humor nie opuszczał. W końcu dostajemy sakwę, krzaki siłą rzeczy obrywają także od nas, i finalnie, około 17.30, NARESZCIE wchodzimy do budynku głównego. 

Resztę dnia spędzamy na prelekcjach; na dzień pierwszy wybrałyśmy te o fandomie Sherlocka, Doctorze Who i o sadomasło w 50 Shades - nie mogłyśmy sobie tego odpuścić, zwłaszcza, że jako Obrończynie zdążyłyśmy 50 Szitów już zmasakrować. 
Tymczasem Sherlockowa prelegentka chyba nie za bardzo wiedziała, o co się rozchodzi i na wejście zadała nam pytanie, o czym właściwie ma mówić. Pięć minut potem przekonujemy się, że to nie był dowcip, bo naprawdę nie wiedziała. Jak to zgrabnie Toldie ujęła, przypominało to ten moment imprezy, gdy wszyscy są już zbyt zjebani na picie, ale nie chce im się jeszcze spać, to oglądają głupie gify i filmiki w internecie. Zmywamy się przedwcześnie i idziemy na prelekcję o Doctorze Who. 
Tym razem gość z Hatak.pl wiedział, o czym mówi i słuchanie go było całkiem przyjemnym doświadczeniem. Za niezależnego eksperta robił facet przebrany za piątego Doktora, który zapytany o cokolwiek, wiedział wszystko, nawet na temat dziwnych słuchowisk z lat dziewięćdziesiątych. Ponadto miał gadającego Daleka do ściskania.

Po godzinnej przerwie zaglądamy na to spotkanie o BDSM i wciąż zastanawiamy się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Primo - kto na to przyjdzie i czy będą to rozpalone dziewczęta pojękujące cicho "Christian" (bo są z bohaterem po imieniu); secundo - kto to będzie prowadził i czy wykład zamieni się w godzinny pean na cześć geniuszu autorki. Tymczasem nikt nie jęczał, a wizja rozchichotanej prelegentki rozwiała się, gdy na salę wszedł facet. Gość był seksuologiem i zawodowo zajmował się zagadnieniami BDSM i przemocy seksualnej, toteż zostaliśmy uraczeni profesjonalną prezentacją i możliwością przejrzenia literatury fachowej - oraz pobawienia się pejczykiem.

Ludzie spotkani na konwencie to zupełnie osobna kuweta. Spotkałam paru znajomych, w tym nawet mojego sąsiada, paru znajomych znajomych i nawet ludzi, którzy rozpoznali moją facjatę z komiksów, a nigdy jej na żywo nie widzieli. Jednak najciekawszy mityng był wówczas, gdy zaciekawione zaszłyśmy do strefy Star Treka i chwilę się tam pokręciłyśmy - wówczas z sali wyległo z pięciu chłopa, w tym prowadzący,  i zaczęli na nas patrzeć łakomym wzrokiem. Uch.

Dnia kolejnego, z samego rańca, poszłyśmy na wykłady Cathii o Marku Sheppardzie i Supernatural. Cathia jest przeuroczą osobą i z miejsca zarażającą entuzjazmem, więc słuchało jej się bardzo przyjemnie - dodajcie do tego obciachowe zdjęcia Shepparda, co lepsze fragmenty Supernaturala i macie bardzo zacnie spędzone dwie godziny. Wówczas doznałam osobliwego uczucia - patrząc na tych wszystkich poprzebieranych, wymalowanych bądź zupełnie zwyczajnie wyglądających ludzi, poczułam, że jestem w dobrym miejscu, że wszyscy przyszliśmy tu, by posłuchać o tym, co uwielbiamy. Dobre, budujące uczucie... bo wiesz, że nikt na ciebie dziwnie nie popatrzy, kiedy namalujesz suchą pastelą pułapkę na diabła na chodniku.

W końcu dotarłyśmy na expo i oczy nasze zalał blask zyliona koszulek wszelkiej maści, kolczyków tak cudnych, że zaczęłam toczyć pianę, japońskich słodyczy z nadrukowanym Lukiem Skywalkerem, przypinek, kubków, gier, pluszowych Cthulhu, poduszek i miliona innych rzeczy tak fantastycznych, że z miejsca zapragnęłyśmy tu i teraz przeputać całą kasę. Toteż obłowiłam się całkiem nieźle, nawet sprawiłam sobie kieszonkowy zegarek, taki, o jakim zawsze marzyłam - jak się później okazało, jego wykonanie pozostawia trochę do życzenia, ale wciąż zachowujący zalety wizualne.

Geekozaur - osobnik prowadzący dwa kolejne wykłady - okazał się być dwoma osobami, Puszonem i Luckiem, którzy okazjonalnie mutują w tegoż Geekozaura i piszą bloga. (Którego polecam.) Z pierwszej godziny wyniosłyśmy mnóstwo seriali do obejrzenia, także produkcji, przed którymi chłopaki przestrzegali:
- Chcesz wiedzieć, co ja myślę o tym serialu? Poczekaj, zaraz coś przyniosę. - Lucek odwraca się i zza biurka wyjmuje wielki, niewidzialny kształt, po czym 'stawia' go na biurku. - To jest wielki - worek - GÓWNA - i o tutaj, na samym jego dnie, jest ten serial!

Druga godzina upłynęła pod znakiem klasycznego rocka w fantastyce, więc z miejsca zaczęłam się kręcić podjarana na krześle. W końcu na salę wkroczył trzeci prowadzący, Hank Moody polskiej literatury we własnej osobie, czyli - werble - Jakub Ćwiek. Jakub to ciekawy osobnik - nie da się zaprzeczyć, że charyzmę ma, podobnie jak magnetyczny, chłopięcy urok osobisty. Czasem staje się on aż nazbyt charyzmatyczny, khem, aczkolwiek spotkanie, które trudno nazwać wykładem ze względu na AC/DC w głośnikach, można było uznać za pozytywne.

Chwila oddechu - czas znaleźć Kobietę Ślimaka. Co to za konwent bez Ślimaka, zatem bach do torby Ślimacze Opowieści i idziemy szukać Ilony. Co było dość karkołomnym przedsięwzięciem logistycznym - w rezultacie jakieś dwie godziny obijałyśmy się po korytarzach i game roomach jak jakieś pijane zające. Pytamy o nią w informacji - każą nam iść do wyjścia. Pytamy przy wyjściu - każą nam spytać facetów w czerwonych koszulkach; pytamy facetów w czerwonych koszulkach - każą nam wrócić do gameroomu.
I akurat tam była - siedząca w swoim ślimaczym blasku. 
Taaa, ten dzień był udany.

Dnia trzeciego jest zagwozdka - iść na paranormalne romanse czy blok o Kaczorze Donaldzie? Przebąkiwałam coś o Donaldzie, bo zbieram od 4 roku życia, ale sprytna i nikczemna zagrywka Toldie powoduje, że kapituluję. Tymczasem prelegentka nie przychodzi. Wzruszamy ramionami i idziemy na wykład o fangirlingu, prowadzony przez Cathię i koleżanki. Nie byłyśmy na całym, ale dziewczyny zwróciły uwagę na ciekawy fenomen - na przykład fani piłki nożnej, ze swoimi szalikami i wymalowanymi twarzami, nierzadko agresywni, są normalnym elementem społeczeństwa - podczas gdy fani serialu, książki czy zespołu, są napiętnowani jako dziwacy albo napalone dziewczynki. 

Bogowie w serialach - cały szoł ukradł nie kto inny, jak Ćwieku. Z braku miejsc siedziałyśmy centralnie u jego stóp i potomności mogę mówić, że Ćwiekman prawie mi wsadził czubek buta w oko. Swoją drogą, facet zebrał wokół siebie pokaźne grono faneczek.

Miałyśmy gdzieś nagrody Zajdla, wybrałyśmy cydr i chamskiego kebaba.

I dzień czwarty nastał; idziemy na... no na kogo, jakże inaczej. No po prostu trzeba zobaczyć Lockharta, eee, Ćwieka po raz ostatni. Godzina dziesiąta w niedzielę; prawdopodobnie nie ma tu żadnego zaprawionego w bojach katolika, bo wszyscy wpół przytomni kiwają się w ławkach. Też byłam zmulona, a gdy jestem zmulona, moja twarz żyje swoim życiem i prawdopodobnie nie wyglądam wtedy zbyt seksownie.
Nagle Dżejkob przerywa swój wywód o Rock&Read i rozlega się:
- Hej, śpioszku.
Patrzę na pana prelegenta. Prelegent patrzy na mnie. Moja reakcja jest niezwykle wyzywająca, bo mamroczę coś pod nosem i czerwienię się wiedząc, że wszyscy też na mnie patrzą. 
Wracając do meritum - festiwal Rock&Read przede wszystkim jest promocją książek Ćwieka, ale jest też ucieleśnieniem marzeń tych wszystkich ludzi, którzy ni chuja nie umieją śpiewać i grać, a i tak pragną żyć w trasie jak rasowy rockman, żywić się zeschłymi kanapkami i powoli obrastać brudem. (Gdybym mogła, jako beztalencie muzyczne pojechałabym z pocałowaniem ręki.)
Tymczasem Ćwieku rzecze:
- Noo, jest jedenasta, więc wszyscy się pewnie już obudzili... - Patrzy znacząco na mnie. 
Chrząkam znacząco i robię minę urażonego mopsa; pewna część sali zaczyna chichotać.
- Boże, pewnie mnie już nienawidzisz.
No cóż, mogę powiedzieć, że nawiązuję znajomości w środowisku twórczym.

Udałyśmy się na jeszcze jedno spotkanie z Geekozaurem o nostalgicznych latach osiemdziesiątych. O ile jeden z prelegentów się rozgaduje zanadto, to jest to w porządku - gorzej, gdy jeden z gości zaczyna napierdalać i wcinać się w słowa prowadzącym. I to miało miejsce akurat tutaj. Nie trzeba dodawać, obok kogo przyszło mu siedzieć.

I tym akcentem zakończył się nasz udział w Polconie. Pomachałyśmy na pożegnanie Budynkowi Głównemu, wymieniając wszystkie wspaniałe bądź betonowe doświadczenia tych czterech dni, i odjechałyśmy tramwajem ku innemu światowi, a tak serio po McRoyala, bo w okolicy Polibudy jest martwa strefa, jeśli chodzi o Maca.