Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cierpienie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą cierpienie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 lutego 2019

Rzecz o bizarności


Poszłam ostatnio na konwent i w trakcie jego trwania zdałam sobie sprawę, że chyba jestem dziwna. Wcale nie dlatego, że zdarza mi się do dziś pójść na konwent - dlatego, że uczułam na nim nieprzepartą chęć udawania memu z dzieckiem wysmarowanym masłem orzechowym. Toteż wszystko rozbija się o z pozoru niewinne "A". (Kto widział, ten wie.) Z pozoru. Pod warstewką owego masła znajduje się sporo powodów, dlaczego człowiek zachowuje się inaczej niż inni. Albo inaczej niż to, czego inni oczekują.
Bycie dziwnym czasem jest fajne. To śpiewanie kolęd w kwietniu, szczery śmiech w nieodpowiednich miejscach z poczuciem absolutnej wolności. Jedzenie margaryny prosto z pojemnika, rzucanie bakłażanem z szóstego piętra, kolekcjonowanie rzeczy raczej głupich i mało wartościowych. Nieszkodliwe dziwactwa, które przy odrobinie szczęścia zostaną zaakceptowane. (Jeśli umiejętnie rzucisz bakłażanem, to będzie to nieszkodliwe.)
Ale żeby być dziwnym, trzeba mieć jaja. Trzeba je mieć, by udźwignąć własną niekonwencjonalność i być w niej konsekwentnym. Chociażby po to, by się przez to nią definiować, nie egzaltować tym i do tego nie przejmować cudzą opinią.
Bo bycie dziwnym przestanie być fajne. Będzie oznaczać rozpacz po każdym wytknięciu palcem, niezależnie od tego, czy twoje zachowanie rzeczywiście było tak dziwaczne. Będzie to zastanawianie się, co właściwie jest z tobą nie tak, skoro zamieniasz się w nierozgarniętego dziwoląga, kiedy czujesz się niepewnie i kiedy się zdenerwujesz. To też godzenie się z rolą wioskowego głupka, bo to w sumie łatwiejsze niż pokazanie swoje prawdziwej twarzy. Wreszcie - oznacza to właśnie niepewność, gdzie kończy się charakter, a gdzie zaczyna przyzwyczajenie, odgrywanie roli. Czasem poza.
Stąd moje początkowe "chyba".

***

Pozostając w temacie konwentu - wybrałam się na Zjavę, aby wypróbować prototypowy sposób rysowania, czyli dosiadanie się do grających w rpg i rysowanie ich postaci. Poszło mi chyba nienajgorzej jak na pierwszy raz, w każdym razie gdyby wyszło to bardziej koherentne (bo narysowałam dwa rozbudowane ludziki, a reszta powstała jako błyskawiczne szkice, bo ku memu zdziwku gra się zaczęła kończyć), to w ogóle byłoby pysznie. W każdym razie - polecam się.


PS Piszecie mi czasem miłe komentarze tutaj - bardzo za nie dziękuję, czasami są jak terapia szczeniaczkami. Jeśli nie odpisuję na nie, to dlatego, że Blogspot nie ma jakichś kaczi powiadomień o komentarzach. Dlatego czasem zauważam je dopiero po jakimś czasie, a potem mi fstyd tak opieszale odpisywać, uh.

Rycina 1. Efekt Zjavy, wincyj na moim Lolstagramie

wtorek, 23 października 2018

Ekler tudzież K(i)ler, czyli najważniejszy film o bocianach tego roku - recenzja

Zauważyłam, że zbiera mi się na napisanie dłuższego tekstu głównie wtedy, gdy coś mnie niemożebnie zeźli. Tak też było z Greyem, Autorkasią i linczowaniem Bowiego zaraz po jego śmierci. No cóż - obejrzałam parę dni temu Kler.

No wiecie, jednak człowiek chciał zobaczyć na własne oczy film, który wywołał taką podnietę w społeczeństwie na długo przed premierą - zagrały w moim przypadku też ciąguty prywatne, o których nadmienię za chwilę. Wybrałam się na seans w miłym, skromnym gronie, do równie miłego, skromnego kina. Miał to być miły wieczór, celem którego było jakieś odchamienie, a co najwyżej – rozrywka.


JAK MNIE TEN FILM WKURWIŁ


Mogłabym poprzestać na takiej minirecenzji, oddając głos innym, chociażby widzom, którzy o kinematografii mają większe pojęcie niż ja. Jeśli jednak film mnie irytuje do tego stopnia, że psuje mi cały wieczór, to chociażby dla samej siebie wyłożę i wyklaruję swoje przemyślenia.

Moje tak zwane Tragic Backstory, jeżeli chodzi o katolicyzm, ma spory udział w tym, jakim jestem odbiorcą tego filmu. A stosunek mój do Kościoła lapidarnie streścić mogę w słowie „ambiwalencja”. W życiu bowiem obrałam drogę umiarkowanego lewaka (takiego typowego rozwodnionego poglądowo wykształciuszka) – antyklerykalizm zatem powinien być moim zgodnym z trendami hasłem przewodnim. No cóż, w każdym razie na szczęście żaden proboszcz nie pokazywał mi kotka, który jakimś trafem skrył się u niego pod sutanną. Ale po pewnej przygodzie w Częstochowie, kiedy to znajomy ksiądz zabrał mnie i koleżanki na „wycieczkę”, która okazała się festiwalem egzorcyzmów – w tym jedna z nas została do nich siłą zmuszona – jakoś mój entuzjazm wobec tej instytucji zmalał. Na pewno walnie przyczynił się do tego, że nieodmiennie w każdą niedzielę mój tłusty tyłek grzeje kanapę, zamiast kościelną ławę. 

Z drugiej strony nie uważam jednak, że całą tę instytucję należy zrównać całkowicie z ziemią; zreformować, owszem, ale nie wyrugować zupełnie z życia. Zresztą, nie jest to nawet możliwe, skończyłoby się to zresztą niewiele lepiej jak w rewolucyjnej Francji. A co do tych ciągut prywatnych – to chyba każdy, kto mnie zna, wie, że wykazuję kapkę dziwną fascynację katolicyzmem. Dość powiedzieć, że figura księdza budzi we mnie jednocześnie lęk, jak i jakieś specyficzne zaufanie. Nie umiem tego wytłumaczyć. Prawdopodobnie to freski z mojej pierwszej parafii tak mi zryły beret.

Rycina 1. Rzeczy, które zryły mi banię w dzieciństwie
(zrzut fresku ze strony http://parafiajakuba.pl/spacer.html)
Piszę o tym, bo rzuca to pewne światło na moje oczekiwania wobec Kleru. Nie czuję się w pełni ani katolikiem, ani antyklerykałem na pełnej petardzie, więc przyszłam do kina jako tako wolna od nastawienia, że Smarzowski utwierdzi mnie w mojej wizji świata albo ją zburzy. Nawet jeśli nie obejrzałabym filmu, który pokazałby proces powolnego przeżuwania młodego człowieka przez kościelny system, albo który by nie pokazał, w jaki sposób rodzi się zło w łonie tego systemu – to chociaż chciałam obejrzeć coś, co mnie zszokuje. Bo ja wiem – szczepionych ministrantów bawiących się w pociąg z proboszczem jako lokomotywą, walenie bełta ze złotego kielicha i wciąganie kreski z kokainy i sproszkowanej hostii, nawalone gołe zakonnice tańczące wokół krucyfiksu i onanizujące się nogą drewnianego Jezusa, kocenie kleryka poprzez zmuszanie do czyszczenia ospermionych kafelków własnym językiem – cokolwiek. Dajcie mi pięć minut, a stworzę więcej takich fantazyjnych scenariuszy.

Rycina 2. Wizualizacja mojej kreatywności odnośnie nieprzystojnych scenariuszy
Słyszałam głosy, że Kler to po prostu Drogówka, tyle że z inną grupą zawodową – ale nie spodziewałam się, że naprawdę dostanę coś, co w żaden sposób nie jest odkrywcze. Nie jest to do końca trafny zarzut, bo odkrywcze to są przede wszystkim programy dla dzieci o literkach, ale jeżeli cały kraj dostaje wścieklizny przez jeden film, no to można mniemać, że pokazuje coś naprawdę skandalicznego i odkrywa rąbka jakiejś tajemnicy. Nie zobaczyłam jednak nic, o czym bym nie wiedziała i o czym by nie wiedział przeciętny obywatel, który nie przeżył ostatnich lat w lepiance z gówna gdzieś w Bieszczadach. Pedofilia, korupcja, związki homoseksualne, znęcanie się nad wychowankami katolickich instytucji, olbrzymie wpływy sięgające najwyższych szczebli państwowych – hej, żyjemy przecież w kraju, gdzie budowa gigantycznej sakralnej sokowirówki pochłonęła miliony, a w koronie największego na świecie Jezusa ze Świebodzineiro mamy jakieś podejrzane nadajniki. Polacy wiedzą, z czym się handluje. Tak naprawdę jedyne, co mnie zaskoczyło, to te pliki pieniędzy wielkości cegieł, kitrane po kątach w siatkach z Biedry, zupełnie jakbyśmy nie wyszli mentalnie z lat 90. i gangsterskich komedii z Cezarym Pazurą. Ale może kler woli nie używać kont bankowych, nie wiem, nie znam się.

Rycina 2. Przeciętny dzień polskiego księdza
(rycina wykonana własnoręcznie)
Jednakże to nihil novi dałoby się obronić z łatwością – gdyby podbudowane było dobrym scenariuszem i równie dobrą historią do przekazania. I zapowiadał to sam początek filmu, gdzie trzech księży spotka się w rocznicę swojego cudownego ocalenia z trzewi płonącego kościoła. Każdego z nich życie rzuciło w zupełnie inne miejsce, każdy z nich ma inne doświadczenia, a jednak nieodmiennie spotykają się ze sobą, by celebrować życie w najbardziej polski sposób – waląc wódę i robiąc zawody, kto najebany szybciej obiegnie mieszkanie. No prawie jak na twoim ślubie, tyle że zamiast wujków masz typa, który ci udzielił tego ślubu. Jest swojsko, bo wcale się nie spodziewasz, że taka trójka podczas takiego spotkania jedynie czyta brewiarz. W owym stanie wskazującym nasi bohaterowie w ciągu jednej nocy namaszczają umierających, powodują wypadek i robią burdę w kościele, załagodzoną jednym telefonem. Hej, tu kroi się całkiem dobra historia. Może być całkiem zabawnie.

I na krojeniu w zasadzie się zakończyło. Nie powiedziałabym, że brak tu zupełnie fabuły, bo owszem, istnieje jakaś oś fabularna. Jednak choć losy trzech księży o siebie zahaczają, tak naprawdę więź między nimi nie ma znaczenia – poza jednym momentem szantażu; tu muszę oddać sprawiedliwość, że to była dobra scena. Mimo to nie da się nie odnieść wrażenia, że rozbicie fabuły na troje spowodowane jest tylko tym, by upchnąć w filmie maksymalne stężenie klerykalnego syfu na jednego duchownego. Miałam też odczucie, że mimo jakiejś–tam–fabuły cała historia to luźno nawleczone paciorki scen, z których nie zawsze coś wynika. Nagłe skoki i cięcia między nimi tylko mnie w tym utwierdzały. 

Nie jest bowiem problemem to, o czym film opowiada, tylko w jaki sposób to robi. Grzechy, z których Smarzowski Kościół rozlicza, są realne – chociażby scena w sierocińcu, inspirowana zapewne wydarzeniami w ośrodku wychowawczym w Zabrzu. Ale brak umiaru Smarzowskiego w ich wymienianiu sprawia, że film okrzyknięty odważną próbą rozliczenia się z polskim katolicyzmem poprzestaje jedynie na momentami zabawnej grotesce i nie jest w żaden sposób wiarygodny. Za jednym zamachem chciał rozprawić się absolutnie ze wszystkim, co Kościół ma na sumieniu – naprawdę wszystkim. Stężenie patologii na osobę jest tak wielkie, że to nie jest ocieranie się o absurd, to absurd tak ociera się o ciebie, że kończysz z krwawiącym odbytem. Przykładowo, arcybiskup Mordowicz (nazwisko aluzyjne jak walenie z całej pety młotkiem po głowie, dobra robota) jest jednocześnie szantażystą, szemranym biznesmenem, pijakiem, obrońcą pedofili, amatorem lateksowego sado maso i gadającym wtórne farmazony grubasem łasym na złoto oraz miłośnikiem akordeonu, co samo w sobie powinno być karane kamieniołomem. MUSI. BYĆ. WSZYSTKO. NARAZ.

Rycina 3. Arcybiskup Mordowicz w czasie codziennej przejażdżki
(rycina takowoż robiona temi rencyma) 
W pewnym momencie wydawało mi się, że oglądam scenariusz sporządzony przez Katarzynę Michalak, która celuje w równie pogłębionych portretach psychologicznych. Tam facet, który zderzył się czołowo z samochodem matki trójki dzieci, był pijany i naćpany, a wcześniej gwałcił półprzytomne prostytutki i tłukł je kablem. Wiecie, gdybyście nie załapali, że on jest tu czarnym charakterem. Niemal wszyscy bohaterowie (może poza bohaterem Jakubika) mają podobną konstrukcję psychologiczną. I nie chodzi o to, że brak światełka w tunelu. Oni są tak przerysowani, że aż nieprawdziwi. Podobnie wszystkie wydarzenia i ich sekwencje są tutaj przedstawione subtelnie niczym Armia Czerwona; niektóre sceny występują po sobie tylko po to, by jeszcze dowalić szokiem. Szokiem, dodajmy, przerywanym na przykład sebiksami kopiącymi lajkonika (swoją drogą, to moja ulubiona scena, jest tak durna, że aż dobra).

Prezentacja audiowizualna 1. W nienawiści do lajkonika zostałem wychowany

I mówię to jako osoba, którą mało co szokuje, która ma bardzo niewybredny humor (vide lajkonik) i, uwaga, która obejrzała Wołyń. Wołyń, który przedstawiał rzeź tysięcy ludzi, gnijące ciała w studniach, nadziewanie ciężarnych kobiet na widły, palenie żywcem i rozrywanie człowieka koniem. I ten film, chociaż nie można go z definicji nazwać wiernym obrazem faktów, pokazywał tamtą rzeczywistość w o wiele bardziej wyważony sposób niż chce mi zaserwować to Kler. W jakiś sposób chciał dociec, dlaczego ludzie nienawidzili się tak bardzo, że byli gotowi zadźgać znanego im od lat sąsiada. Wołyń rzeczywiście prowokował do dyskusji, chociażby nad naszymi stosunkami z Ukrainą i mechanizmem spirali nienawiści. Kler moim zdaniem nie inicjuje niczego. Niektórzy księża mówią, że trzeba dać się sprowokować mądrze przez ten film – ale co niby ich miało prowokować? Że, niesamowite, szary człowiek o wszystkim wie? Czarni kryją pedofilów, to wy wieeecie? (Crimen sollicitationis, czyli  dokument nakazujący księżom bycie dupa cicho w razie przestępstw seksualnych, powstał w 1922 roku.) Prowokacją byłyby domniemane seks taśmy ojca Rydzyka albo chociaż dokument o nim, podliczający wszystkie pieniądze, jakie zdarł z naszych dziadków – a nie film, w którym nie ma niczego nowego i który sam z siebie powoduje, że niezbyt można go wziąć na poważnie. Katolicy może tylko trochę się oburzą, księża, z tego co czytam, mają dobrą bekę, jedynie antyklerykałowie herbu Kubota będą wypisywać na fejsie posty w stylu „prawdziwy film…… oto obraz sodomy i gomory …… strzeżcie się fałszywi prorocy…….dlatego nie daję na tacę!!1!!jedenaście”

Notabene, aż dziwne, że tak mało zarysowała się obecność homoseksualizmu w Kościele, który to jest równie gorącym tematem co aborcja. Ale pan reżyseru chyba nie chciał być posądzony o zestawianie pedofilów z gejami, i obawa ta jest przy obecnych nastrojach całkiem uzasadniona. Prawdopodobnie ma tu też swój udział ta niezręczność, wynikająca z tego, że wszystkie inne grzeszki kościoła są jednoznacznie chaotic evil dla większości społeczeństwa, a bycie gejem jest chaotic evil tylko dla hierarchów kościelnych, homofobów i Terlikowskiego. Niezręczność ta zapewne była zbyt subtelna na ten paszkwil. Chociaż to naprawdę dziwne, że przy stężeniu takiego gnoju dostaliśmy tylko dziwną dyskusję kleryków i ukradkowy uścisk dłoni zakonnic.

The Princess Bride Gay Marriage GIF
Rycina 4. Uzupełnienie niedoborów technikoloru w filmie
Nie mogę jednak nie być sprawiedliwą (jak już trochę opadł mi ołszyn of emołszyn) i nie oddać filmowi tego, co czyni dobrze. A czyni dobrze to, że  – uwaga, swądek spojleru – tak do końca nie wiadomo, czy nasi bohaterowie rzeczywiście popełnili to, co im się zarzuca. I to moim zdaniem błyszczy na tle całej tej grubo ciosanej opowieści; w pewnym sensie odzwierciedla nasze prawdziwe położenie między autorytetem Kościoła a nagonką na niego, między kolejnymi rewelacjami na temat rozpasania kapłanów a wiedzą o tym, że są tacy księża jak na przykład Kaczkowski i Twardowski. Czy ktoś, kto z definicji reprezentuje królestwo niebieskie, naprawdę mógł to zrobić? Jak pogodzić wiedzę, że ktoś ślubował bogu, z wiedzą, że mimo to potrafi kraść, szantażować i gwałcić? Jak zapobiec temu, że oni sami są ofiarami systemu, który tworzy z nich kolejne trybiki przekazujące zło dalej?


Ale zanim się nad tym nieco głębiej zastanowimy, obrywamy zakończeniem tak nieskończenie kiczowatym, tak obscenicznie dosłownym i jednocześnie chcącym być super alegorycznym (tak, to możliwe), że miałam ochotę wsadzić sobie w oczy widełki do miksera. Dzięki, filmie, za to, że będę musiała zagipsować sobie mózg i RiGCz (Rozum i Godność Człowieka).

Prezentacja audiowizualna 2. Prawdziwy podkład muzyczny końcowej sceny Kleru

Końcowa scena jest kwintesencją rąbaniny, jaką był ten film, jeszcze z jednego powodu. Mianowicie czyn bohatera Jakubika jest ewidentnym nawiązaniem do realnych wydarzeń, mających oczywisty polityczny wydźwięk. To upewniło mnie w tym, że ten film nie miał być chociażby obrazkiem z życia kleru, już nie mówiąc o próbie podjęcia jakiejś debaty (ale czego ja się spodziewam, kurła DEBATY, jakbym żyła w jakimś mezozoiku czy innym XIX wieku i pisała nowele o wyzwoleniu chłopów). Kilkanaście plansz instytucji, które sypnęły hajsem, tym bardziej uświadamia, że jest to film polityczny. Nie lubię teorii spiskowych i jak można się domyślić, nie jestem prawicowym szurem, ale nawet mi nie udaje się oprzeć wrażeniu, że Kler to taki Smoleńsk, tyle że wyprodukowany na zlecenie masońskiej żydokomuny, Tuska, Sorosa czy kto tam jest teraz królem lewaków. Tyle że lewaki stosują lepszy montaż i mają lepszych aktorów. 
I generalnie dlatego ten film tak mnie wkurwił. Serio odpowiedzią na psychozę smoleńską ma być taka sama psychoza antyprawicowa? Serio będziemy teraz ostentacyjnie trzepać hajs na coraz głębszym okopywaniu się wokół najmojszych racji, a potem spijając śmietankę z tych profitów, patrzeć, jak 11 listopada świat płonie i ludzie zaczynają się obrzucać cegłami – i żeby tylko nimi? Pewnie pierdaczę od rzeczy, ale jestem magistrem z romantyzmu, idealistyczne pierdaczenie mam we krwi. Po prostu chciałam obejrzeć film, a nie agitkę.


Kler miał ogromny potencjał i mógł być świetnym filmem. A jest najwyżej dobry, jeśli nie zwyczajny – „przeciętny” mimo wszystko tu nie pasuje, choć przeciętność pewnej grupy społecznej chciał pokazać. Moje oczekiwania zawiódł, i przeczuwałam już to od momentu, gdy zobaczyłam otwierający go biblijny werset.

Rycina 5. Wizualizacja mojego samopoczucia po seansie
Nie musicie wysyłać smsa o treści POMAGAM, mój zagipsowany mózg i RiGCz jakoś się goją. Ale jeśli macie jakieś godne polecenia rzeczy o księżach i Kościele, niekoniecznie pochwalne, koniecznie dajcie znać. Ze swoje strony całkiem polecam Byłem księdzem czyli praszczura Kleru; nie jest to rzecz najwyższych lotów, ale wizja ospermionych kafelków w seminarium jest właśnie stamtąd. No i oczywiście Młody papież – bo można opowiadać o watykańskiej polityce i wątpliwościach natury duchowej nie popadając przy tym w amok. No i Jude Law strojący się do I’m Sexy and I Know It jednak mnie bawi.

 Prezentacja audiowizualna 3. Radosny akcent zarówno 
dla wielbicieli urody Jude Lawa, jak i urody tiary papieskiej

niedziela, 23 września 2018

Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate



Postawmy dziś na szczerość. 
Uczucie całkowitego dooma, gdy trzeba poderwać swoje spocone, zapijaczone tanim piwem dupsko, by w końcu wyjść z sal wykładowych i znaleźć uczciwą robotę - większość z nas to przeżyje. Czuliśmy przerażenie, przestępując bramę uniwersytetu, BO JUŻ JESTEŚMY TACY DOROŚLI, a po latach wspominamy to na równi z wejściem do każdej innej szkoły, która była udziałem naszego życia. A po latach - psikus: ledwo po osiągnięciu najwyższego levelu w rpgu zwanym studiami, okazuje się, że to ledwie smętny pagórek, ze szczytu którego widać prawdziwe góry. Zasrane Andy, nad którymi latają kondory żądne twojego mięsa.
Póki studiowałam, wejście w prawdziwą dorosłość alias odpowiedzialność za swoje spocone dupsko wydawało mi się zupełnie inną rzeczywistością. Właściwie to nie wyobrażałam sobie dalszego życia, tak, jak z początku nie wyobrażamy sobie życia po przymusowym wyjeździe, zwolnieniu po przepracowaniu trzydziestu lat, odejściu kogoś, kto był ważny. Zrobiłam dyplom - i nagle możesz zrobić wszystko, tylko jednak nie wiesz, co dokładnie. 
Po czym okazuje się, jak zwykle zresztą, że życie i tak płynie dalej. Nawet jeśli specjalnie nie umiesz pływać, to i tak cię gdzieś poniesie. A początkowy ogień z dupy na myśl o tym, że musisz coś zmienić w swoim życiu, jest dobry. Ogień oczyszcza, mówiąc niuejdżowym slangiem.
Praca jest fajna, i paradoksalnie oznacza wolność. Nie zawsze, bo zabrzmi to nazbyt idealistycznie. Ale jednak widmo wiecznego uwiązania kolosami,  sesjami i egzaminami nagle znika. Wychodzisz z pracy i jeśli nie musisz zabierać jej do domu, to możesz zająć się gospodarstwem, rodziną albo tym, co lubisz. I dostajesz wymierne korzyści ze swojej pracy - a nie nic nie znaczącą w skali wszechświata piątkę, dwóję czy tam pałę, plus myśl, że może jakoś tam trochę odrobinę zaprocentuje to w przyszłości. 
Zatem to, o co mi się rozchodzi, fachowo nazywa się ekspozycją z desensytyzacją. W slangu niuejdżowym -  stawieniem czoła swoim obawom i odwrażliwieniem na nie poprzez spoglądanie im w oczy.
Prędzej czy później zawsze się okaże, że nie ma się czego bać.

sobota, 9 czerwca 2018

Pisaniem mając obrzękłą głowicę

Odwracam się razu pewnego, a tu Norwid w wersji deluxe (deluxe, czyli jeszcze przed emigracją). Gdybym to była tylko ja, ale kupiłam sobie tę torbę i na widok Norwida moja mama od razu stwierdziła, że wygląda jak Szogun. No okej, Szogun talent literacki ma, ale póki co nie chce dokonywać skrętu koniecznego w poezji polskiej. Ani nie rzuca w Mickiewicza metaforycznymi cegłami.

Znalezione obrazy dla zapytania norwid
Norwid szykujący się do rzutu cegłą,
rycina poglądowa 
Magisterka skończona, ma 69 stron (69 zawsze śmieszne, podobnie jak 666) i czeka na swój sąd ostateczny, a mi powoli odrasta dusza. Aż do teraz nie umiem się przestawić na tryb odpoczynku, wciąż odruchowo wyliczam, ile mam danego dnia godzin na snucie rozważań na temat Norwidowego opiewania Danta strof i nieodmiennie się dziwię, że dziś jednak nie będzie wykonywania tej wspaniałej, nikomu niepotrzebnej roboty. Nikomu - poza mną. Generalnie osiągnęłam tym studiami wszystko, co chciałam osiągnąć 5 lat temu i choćbym szła przez ciemną dolinę, to zła się nie ulęknę, bo pieprzoną gramatykę historyczną zdałam za pierwszym razem, więc mało co mnie teraz przestraszy. 

Z drugiej strony łapię się z głowę, jak pomyślę, że moje bytowanie na uczelni jest niemal ekwiwalentem czasu, jaki spędziłam w liceum, gimbazie i w części podbazy - i teraz nagle tego nie będzie. To, o czym mówi popularny cytacik z Tyrmanda - który jest odpowiedzią na pytanie, jak przejść przez studia, nie straciwszy wiary w życie - wyryło się również i w moim życiorysie. Nihilizm, pewna anhedonia i utrata poczucia bezpieczeństwa, które zrodziły się podczas mego wyłupywania sobie oczu studiowania na historii, tak do końca nie opuszczą mnie już nigdy. I nagle zarówno to, jak i całość przyjemnych doświadczeń będących udziałem studiowania, staje się właśnie wspomnieniem.
Jeśli mi się uda, strzelę sobie jakieś kursy czy tam podyplomówkę, bo już lepiej dalej się uczyć niż od razu po studiach zawęzić swoje zainteresowania do memów o piłkarzach - ale na ten moment coś się kończy bezpowrotnie. Bezkres Wielkiej Kuwety Życia, której nie przysłania już kolokwium z deklinacji, zarazem podnosi na duchu, jak i rodzi niepokój.

Ale sumie to nawet jakbym miała przenieść się w czasie i powiedzieć swojemu przeszłemu ja "rzuć to historyczne piździelstwo", to bym się nie przeniosła. W moim sędziwym wieku zaczyna się powoli akceptować debilizmy wieku młodzieńczego. Tak naprawdę jedyne, co chciało by się zrobić, to powiedzieć tej przeszłej wersji siebie, że nie ma co się przejmować. Nie ma co być dla siebie takim surowym. Jest się zbyt cennym, by marnować życie na zastanawianie się, czy skoro nie zdałem egzaminu, to się nie nadaję do niczego.

...Dobra, teraz serio - nawet nie wiecie, jak się cieszę, skoro już zaraz uwolnię się od tej całej chujozy humoru studenckiego. HEHE, CAŁY SEMESTR W JEDEN ŁIKEND, UDOSTĘPNIJ PLATYNOWĄ MAGDĘ GESSLER TO ZDASZ, LEL ZNOWU W DUPIE PRZED SESJĄ IKS DE XDDDD
Kurwa, schnij.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Najbardziej niepopularna opinia na świecie + specjalna playlista dla specjalnych ludzi


Niezależnie od upodobań i poglądów chyba wszyscy zgodnie nienawidzą Wertera. Nawet wykładowcy go nienawidzą. Prawdopodobnie ustawię się w modnej opozycji "ja kontra normiki", jednak Cierpienia naprawdę mi się podobały. Nie tak, jak podoba się ulubiona książka, ale docenić je doceniłam, do tego przeczytałam je zupełnie dobrowolnie. Owszem, Werter marudzi bez przerwy o skołatanem sercem swojem i egzaltuje się robaczkami, ale to po prostu nieszczęśliwy człowiek niedostosowany do rzeczywistości, a to już brzmi postmodernistycznie i interesująco. Tylko w romantyzmie miało to postać wrażliwego młodzieńca w żółtej kamizelce, a dzisiaj wytatuowanych sad boyów.
Zresztą, ciekawie było obserwować początki zupełnie nowej wrażliwości i nowego modelu miłości romantycznej. Owszem, można stwierdzić, że co to była za miłość z jego strony, skoro palnął sobie w łeb i zostawił Lottę z poczuciem winy - ale w XIX wieku taka miłość przede wszystkim skupiała się na kochającym, który przeżywał nagły skok natchnienia. Romantyk w kobiecie szukał własnego odbicia i potwierdzenia własnej wyjątkowości, zatem wielbił głównie samego siebie i swoje rozdęte ego. Zainteresowanych odsyłam do wywiadu z tym jegomościem, a skoro już przy polonistach jesteśmy, pora na to coś specjalnego.

Kiedy 4 lata temu wybierałam się na polon, obawiałam się, że wyjdę z tych murów jako wyniosła garsonkowa panna ze spiętymi pośladami, która wieńczy swój wał z kołdry biografią Miłosza. Nic się z tych przewidywań nie sprawdziło - wciąż jestem nietaktownym wieśniakiem, śmieszą mnie penisożarty, a do tego kupiłam sobie buty z uszami królika. Niemniej jednak jakoś tam mi się horyzonty poszerzyły i inspiracji mam aż nadto. Tyle że w sieci jest już dużo ładniejszych i mądrzejszych polonistek, które tłumaczą zagadnienia maturalne albo zagwozdki językowe, cóż mi więc pozostało? Mam w głowie parę pomysłów, a póki co stworzyłam *werble*


Playlistę dla polonistów
no przecież pisałam, że dla specjalnych ludzi, poloniści są BARDZO specjalni

ale każdy, kto przygotowuje się do matury albo pisze rozprawkę o tym pieprzonym Werterze może znaleźć tu odrobinę otuchy. Już bez dłuższych wstępów, TUTAJ jest całość, a teraz szczegółowo jedziemy z tym kokosem:

List w sprawie polonistów
Właściwie cała kwintesencja mojej profesji - która to jest bardziej hobby niż profesją, jest równoznaczna z przymieraniem głodem (albowiem oświeceniem nie oświetlisz sobie chaty) i rozbieraniem zdań zamiast rozbieraniem chętnych facetów/lasek. Niemniej jednak puenta daje nadzieję, że to wszystko ma sens.


Pieśń wojów
Kronika Galla Anonima to pierwsza lektura adeptów polonistyki. Dla mnie jest to o tyle doniosłe, że w wypożyczonym egzemplarzu był życzliwy liścik, który nawoływał do porzucenia tego gównianego kierunku i zachęcał do cieszenia się życiem, bo nikomu kolejny polonista nie jest potrzebny. W każdym razie po pierwszym roku z trzystu osób szybko ubyła jakaś setka uciemiężonych.
A sama pieśń ważna, ponadto tylko brodaci ludzie mogą ją śpiewać, najlepiej na morzu.


Breve regnum
Po przeczytaniu pierwszej lektury, czas na żakowską pieśń. Jak wiadomo, Wikipedia jest jak syfilis - bo nie mówi się o niej w towarzystwie - ale jeśli podaje ona, że to pieśń o porzucaniu obowiązków, aby oddać się hucznej zabawie, to aż żal nie zacytować.


We Call Upon the Author
Zmieniamy klimat zgodnie z zasadą varietas (czyli różnorodnej tematyki, w czym przodował Kochan, pisząc raz modlitwy, raz penisożarty). Albowiem polon to nie tylko historia literatury, ale też poetyka i teoria owej literatury. I nagle sakramentalne pytanie "co autor miał na myśli" niniejszym odchodzi do lamusa. Poprawne pytanie brzmi "PRASKA SZKOŁA STRUKTURALNA CZY FORMALIZM ROSYJSKI?"


Dlaczego "Pan Tadeusz"?
Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś trafię na koncert pieśni patriotycznych i sarmackich w siedzibie korporacji studenckiej (wiecie, wygląd studentów Oxfordu, szpady, łacińskie zawołania), i że potem czeka mnie powtórka na Zamku Królewskim. Tym bardziej nie przypuszczałabym, że będę dobrze się bawić, a tak właśnie było - chociaż w oba miejsca przyszli ludzie z Poprzedniego Życia©, z gatunku Tych, Których Wolę Nie Spotykać. Ogólnie polecam Kowalskiego, nawet jeśli klimat nie jest Wam bliski.

Niepewność
Ostatnio pan promotor śpiewał to na seminarium. Nie pytajcie, seminarium jest dosyć, ekhm, rozrywkowe.


Zemsta na wroga
Kto mi powie, z jakiego to dzieła, dostanie plusika... <pardon, ulało mi się>
Jako że nie tylko w licealistach Mickiewicz wyzwala wielkie pokłady agresji, aż się prosi, by tę całkiem skoczną interpretację nieco zmodyfikować. Poza tym warto zobaczyć, co robił ojciec Mateusz, zanim zaczął ojcować.


Dubstepy akermańskie
Oglądanie Z Dupy niezbicie dowodzi, że wciąż daleko mi do wyrafinowania intelektualnego. Dlatego też moim płomiennym marzeniem jest puszczenie tego na wydziale, bardzo, bardzo głośno.
Niestety Blogger odmówił współpracy z tym fylmykiem, łapcie więc link:

Bema pamięci żałobny-rapsod
No dobra, bądźmy przez chwilę poważni. O matulu, jak ja to wałkowałam na drugim roku. Każdy zna ten wiersz z gimbazjum, każdy jakoś tam kojarzy ten utwór, ale dopiero wtedy uderzyło mnie to, jakie to połączenie jest... monumentalne. Nawet odrobinę bardziej niż Epitaph czy Child of Time. Coś tam mi drga za każdym razem, gdy słyszę I czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął/I po ostrzach jak gwiazda spaść niemogąca prześwieca.



Obłomow, Stolz i ja
Bo są dni, gdy każdy jak Obłomow leży na kanapie i nad haftkami gaci sapie. Hicior z konwersatorium o nudzie i nihiliźmie, gdzie dobór lektur skutecznie zniechęca do życia.


They'll Clap When You're Gone
Skoro mowa o niechęci do życia, utwór ten mógłby wyjść z głowy nieszczęśliwego pisarza, który zostanie doceniony dopiero po śmierci w nędzy i zapomnieniu albo po samobójstwie. Zwłaszcza kojarzy mi się z Sylvią Plath, którą darzyłam szczególnym nabożeństwem w pierwszych latach studiowania, kiedy byłam chmurną i zbolałą panienką. Trochę się zmieniłam przez te lata, ale Szklany klosz wciąż robi wrażenie.


Jednego serca
Hymn spragnionych uczucia polonistek, które mają do wyboru albo wzdychanie do żonatego wykładowcy po pięćdziesiątce, albo wzdychanie do któregoś z pięciu chłopaków na roku (jedna doktorantka opowiadała, że tak było u niej - jeden poszedł do seminarium, dwóch po miesiącu znalazło dziewczyny, dwóch wkrótce wyszło z szafy). Sama drzewiej waliłam takiego smętnego platona, mając w głowie ten utwór. Na szczęście platon przeminął, a Niemen pozostał.


Poetry in Motion
Kiedy jesteś jednym z tych pięciu chłopaków, którzy w ciągu miesiąca znaleźli na polonie dziewczynę, puść jej kawałek przyrównujący ją do poezji. I tak jesteś na wygranej pozycji, ale nie zaszkodzi pokazać, że masz liryczną duszę.



Karuzela z madonnami
Moja znajoma z liceum intensywnie ćwiczyła śpiewanie Mirona, toteż swego czasu miałam serdecznie dosyć tego utworu. Po latach znów można go docenić.


Nieprzysiadalność
To ten stan, kiedy idziesz do biblioteki i widzisz wszędzie te zblazowane ryje z Ulissesem pod pachą, wynajdujesz jakieś wolne miejsce do pracy i gdy bardzo nie chcesz, by ktoś się dosiadał. 


The Book I'm Not Reading
I tak wiem, że nie czytasz lektur. Bo ja też wszystkich nie czytam.


Chleb
Kiedy Masłowska debiutowała, byłam jeszcze małym smrolem młodszym od autorki o całe 7 lat i dopiero teraz miałam okazję się z nią zapoznać. Nie wiem do końca, czy mi się jej twórczość podoba czy nie, na pewno potwierdza moją tezę, że w każdej postmodernistycznej książce jest dużo rzygów i dużo udziwnionego seksu. Za to Chleb znam na pamięć i nawet jeden wykładowca nam to puszczał, kiedy nie miał pomysłu na zajęcia. Też znał tekst na pamięć.


Studenckie opowieści, sekcja humanistyczna
I na koniec taki żartobliwy michałek, czyli fragment o polonistyce w tejże hilarystycznej pieśni - ale inne wydziały też są warte uwagi. Zwłaszcza ten o Instytucie Historycznym, bo mogę zaświadczyć, że faktyczne jebie tam jak z otchłani Morii. 

Naturalnie, jeśli macie własne typy pieśni o tym wspaniałym zawodzie, męce czytania lektur i o nienawiści do Mickiewicza, dajcie znać ;) 

piątek, 3 listopada 2017

Kiedy rozum śpi, budzą się pierdoły

Szogun jest taką kopalnią neologizmów, że powinnam chodzić za nim z kilofem. 
To miał być komiks helołinowy, ale jestem złom i się nie wyrobiłam. Za to wyrobiłam się, by wziąć udział w helołinowym konkursie rysunkowym - pomyślałam sobie, że odbiję sobie to, że kiedyś nie wzięłam udziału w konkursie na zlocie Łicza, tylko dlatego, bo ponieważ. Teraz dostałam jedno z wyróżnień i se wiszę na wystawce. Ostatni raz wisiałam w podstawówce, gdy zrobiłam królika z rozmazanej na kartce plasteliny, więc chyba mam powody do radości.

Takie sobie picnęłam. Szogun też maczał w tym palce
Ale Halloween to nie same przyjemnostki, to w końcu święto, które gdzieś tam bazuje na tym, co nas przeraża. Ja na przykład tego dnia skończyłam oficjalnie 27 lat i jestem tym faktem przerażona.

czwartek, 14 września 2017

Komiks psychologiczny


Moja pewność siebie, motywacja, samoocena i tego typu figury są zazwyczaj niestabilne jak stara dziwka w tańcu. Jednego dnia pędzę do domu ze sklepu komiksowego, bo zorientowałam się, że tylko ja niczego jeszcze nie wydałam, więc lecę wyprodukować jakieś arcydzieło. Drugiego dnia łkam i smarkam sobie w łokieć, bo jestem jedynym nieogarem wśród pięknych, spełnionych, natchnionych kołczingiem ludzi, którzy pływają w pieniądzach jak Sknerus McKwacz.
Poza tym true story bro, nawet pies się zainteresował tym, co ja tam pokazuję.

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Żabencja od kuchni - niesamowity, ekskluzywny komiks Anno Domini 2005

Podczas rozmowy z Szogunem o szeroko pojętych magical girlsach, przypomniało mi się pewne cudo, które popełniłam w wieku lat 15. Wtedy mój umysł przede wszystkim zajmowały owe magical girlsy, czyli Kamikaze Kaito JeanneW.I.T.C.H. i Tokyo Mew Mew, a w połączeniu z gimnazjalną gehenną mój umysł produkował bardzo dużo tego typu historii, naturalnie ze mną w roli głównej. Wiecie, nie mogę pójść do szkoły, bo muszę uratować alternatywny świat, w którym notabene mieszka seksowny odmieniec napalony na mnie jak kornik w czasie święta lasu. To i rysowałam czasem takie kwasi-terapeutyczne komiksiki, oczywiście długopisem na kartkach w kratę, a ta opowiastka jest integralną częścią mojego ówczesnego dziennika (prowadzonego w kalendarzu z Paschaliną - miał ktoś? :D). I tak patrzę w tę otchłań, otchłań patrzy na mnie i poczułam nieodpartą chęć podzielenia się nią z Wami.

I powiem szczerze, o ile takie treści magicalowogirlsowe nie są skrajnie idiotyczne albo obliczone wyłącznie na trzepanie pieniądza, to ja je wciąż zaprawdę szanuję. Okres dojrzewania jest gówniany i trzeba mieć w kimś oparcie, nawet jeśli jest to piątka dziewczyn o nienaturalnych kolorach włosów. A o dziwo, taki Łicz po latach jawi się jako całkiem życiowy, bo prócz naparzania mocami żywiołów w orki były tam trudne relacje z rodzicami, ciężkie próby przyjaźni i rozczarowania uczuciowe. (Och, jak moje serduszko łkało przy zerwaniu Cornelii z Calebem, bo w Calebie byłam nieprzytomnie zadurzona. Dopiero potem zobaczyłam, że to zwykły dupczak, który potem poderwał jej najlepszą przyjaciółkę, bo nie było innych lasek w Meridianie. Samo życie.)

Tyle tytułem wstępu, oto wiekopomnie dzieuo (miejscami poprawiłam litery, bo bazgrałam wtedy przeohydnie): 



poniedziałek, 31 lipca 2017

Komiks poniekąd zaangażowany (i bardzo wulgarny) (językowo)

Kiedy byłam nastolatką, mniej więcej gdzieś w mezozoiku, to internet dzielił się przede wszystkim na dwa obozy: tych, którzy nienawidzili Tokio Hotel i tych, którzy bronili ich honoru. 
Z mniej przyjemnych rzeczy dziejących się w tak zwanym realu (chyba jeszcze istnieje to miejsce) pamiętam epizod, gdy dziewczyna z równoległej klasy została opluta tylko dlatego, że założyła koszulkę z zespołem metalowym. Ale to był Służew, to osobna historia.

Nie mówię, że Kiedyś Było Lepiej. Ani że nastolatki w ogóle nie interesowały się polityką i społeczeństwem. Tylko że pojazdy na Tokio Hotel, Blog 27 i podobne zespoły trzeba było specjalnie wyszukać, bo raz, internet jeszcze nie umiał dobrze w serwisy społecznościowe, a dwa, dotyczyło to wąskiego grona wielbicieli i hejterów (stpol. nienawistników). Obrzucano się dłuższą chwilę inwektywami, produkowano kolejne posty - po czym i tak się z tego wyrastało. 

Tymczasem ta mała nienawiść na tle muzycznym nijak ma się do nienawiści, jaką można teraz zaobserwować pod co drugim, trzecim postem na fejsie, filmem na Youtube, komentarzu na serwisie informacyjnym. Na temat mowy nienawiści wypowiedziało się już tyle osób i w taki sposób, że mój komentarz nie jest niezbędny; zadziwia mnie jednak zmiana mentalności wśród nastolatków, czasem wręcz dzieci - ten mój mezozoik miał miejsce ledwo dekadę temu. Też interesowaliśmy się polityką, bo w końcu chciano ubrać nas w mundurki, straszono homotubisiami, a beka z rządzących była na porządku dziennym. Ale nikt wtedy nie próbował masowo udowadniać, że prawaki są ociężałe umysłowo, a lewaki to chyba są dumne, że są pierdolnięte; nikt masowo nie przerzucał się absurdalnie rozbudowaną argumentacją na temat wolnego rynku, no i nie było kiedyś tak... serio, jak jest teraz. Wiadomo, skąd taki podział - podobno już z 15 lat temu w "Tygodniku Powszechnym" wieszczono, że wydarzy się coś naprawdę wielkiego kalibru, co spowoduje rozłam w kraju i niemożność porozumienia stron - i właśnie przeraża mnie, że kategoryzacja społeczna jest teraz podporządkowana dwóm obozom. No dobra, czterem, bo można być jeszcze kryptolewakiem i Żydem z zarządu powierniczego. Serio, już wolałam, kiedy było się metalem i nienawidziło się techno, bo tak. To "bo tak" nie niosło ze sobą zagrożenia większego niż to, że naplują na ciebie dresy albo wdasz się w bójkę z wyznawcami nu-metalu, bo nu-metal to gówno przecież, nie metal.

Uczciwie przyznam, że nie jestem osobą, która zupełnie ale to zupełnie nie zwraca uwagi na to, czy ktoś sympatyzuje z prawicą, czy z lewicą. Aczkolwiek nie liczy się to dla mnie w pierwszej kolejności, czy może raczej - to tylko jedna ze składowych osobowości, a skoro polityką nie interesuję się tak bardzo jak, dajmy na to, tą nieszczęsną muzyką, to schodzi to na daleki plan. Zwłaszcza, kiedy dobrze się ze sobą dogaduje. Może dlatego jestem totalnym lewakiem, bo, jak wiadomo, lewaki tolerują wszystko jak leci i są przecież nielogiczni. Ale jeśli lewactwo gwarantuje mi dobre dogadywanie się z patriotami, katolikami, komunistami, żydami, protestantami, peowcami i pisowcami, w dwóch słowach, z porządnymi ludźmi - to chcę je pielęgnować. 
(Właściwie to dalej trochę oceniam ludzi po guście muzycznym. Poza tym w tej materii łatwo można nabrać pokory, kiedy zaczyna ci się podobać kawałek Harry'ego Stylesa.)


PS 1 Daily Mordor: ostatnio do tramwaju wsiadło z pięciu zaprawionych już młodzieńców i całą drogę wysłuchiwałam CZY JEST TU JAKIŚ CWANIACZEK Z PO, JEBAĆ PO, PO ROBI LACHY, TYLKO PIS, JA JESTEM ZA POLSKĄ, JAK KTOŚ JEST ZA PO TO OBIJEMY MU Z KOLEGAMI MORDĘ! Na szczęście trzydzieści jeden ma krótką trasę.

PS 2 W trakcie pisania podkreślało mi tu słowo "prawak" jako błąd. Brak podkreślenia przy słowie "lewak". Blogger, what did you do.

PS 3 Żeby nie być gołosłowną, własnoręcznie wykopałam i poczyniłam podobizny takich reliktów z minionej epoki:

Rycina 1. Typowy szablon bloga szkalującego grupę z Magdeburga
Rycina 2. Mam wrażenie, że skądś znam wyrażenie "bezmózgie yeti"
PS 4 Zainteresowanych obrazem poglądowym, jak wygląda warszawski Służew i w jakich klimatach pobierałam nauki, odsyłam do teledysku TUTAJ, który to jest teledyskiem bardzo prawilnym. Akcja w dużej mierze dzieje się na moim dawnym boisku szkolnym. Generalnie zabrakło mi na egzaminie 3 punktów do wymarzonego gimnazjum i te 3 punkty bardzo zaważyły na moim dalszym życiu.

PS 5 Na zakończenie - tym razem muzyczka lewacka (która zawitała w Opowieści podręcznej; czytałam, serialu nie oglądałam, ale za obecność The Knife propsuję go w ciemno):



poniedziałek, 12 grudnia 2016

Aby język giętki


Znam (albo znam, ale zapomniałam) chyba wszystkie zasady poprawności językowej, ale im bardziej się staram, tym proporcjonalnie mi nie wychodzi. Innymi słowy, można mnie wziąć za studentkę nie polonu, a raczej WSRH (Wyższej Szkoły Robienia Hałasu, czy co tam się teraz wpisuje dla beki w rubrykę "Wykształcenie").

sobota, 12 listopada 2016

Time warp, czyli ewolucja Żabaczu

Pod ostatnim kumiksem zamieszczony został komentarz, który sprawił, że natchnienie spłynęło na me skronie złotą kaskadą idei *kaszel*, bowiem czytelnik podrzucił mi link z bloga Revv. Pomysł mi się spodobał okrutnie. Nie wiem, czy rzeczywiście wszyscy chcą zobaczyć, jaki był ze mnie niespełniony got (bo grozi to uwiądem estetycznym) ale przypomniało mi się, że już dawno chciałam wziąć na warsztat zabawę polegająca na narysowaniu swoich poprzednich awatarów. Poprosiłam więc tatę, by podrzucił mi zdjęcia z poprzedniej dekady - ta męczarnia wizualna stanowczo była warta frajdy, jaką daje takie podsumowanie. Akurat miałam niedawno urodziny, więc rzut okiem wstecz jest całkiem naturalny, a do tego przypomniało mi się, że prowadzę bloga już pięć lat. I nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że jakiś etap w jego życiu niedawno się zakończył. I zaczyna kolejny. Nie trzeba Wiedźmina, by sobie to uświadomić.
Także tego, zapraszam, mam nadzieję, że mój nastoletni angst Was nie powali.




czwartek, 18 lutego 2016

Kup pan zwierzaka + Rock umarł, rock jest martwy cz. 2 - Bowie, groupies i Bożek Relatywizmu Moralnego

 

Polecam dział Zwierzęta na Allegro - możecie na przykład kupić tam stado kuców za 87 tysięcy, zakocone samiczki alpak, ciułałę za 5 tysi, psa za złotówkę, zapowiedź miotu mastifa (tak) i skunksa. Ogłoszenia w tym kumiksie naturalnie nie są literalnym zrzynem i są Dziełem Inspirowanym, ale ogólnie that's the spirit.


Abstrahując od zwierząt, napisałam coś, z czego zrobiło mi się coś na kształt artykułu. Także ostrzegam, tl;dr.


Do napisania poprzedniego posta pchnęła mnie refleksja po śmierci Lemmy'ego i Bowiego – pisałam trochę o nich samych, trochę wspominałam moje nastoletnie czasy, gdy byłam kwasi-brudasem (nie mylić z quasi, to było kwasi, czyli kwaśne dosyć), a trochę zastanawiałam się, dlaczego muzyce rockowej można napisać już epitafium. Dzisiaj też trochę zabawię się w Aspirującą Dziennikarkę Muzyczną, ale o ile ostatnio unosiła się nad tekstem sentymentalna mgiełka, to teraz... no nie wiem, przypomina to trochę rzut kamieniem między oczy.

Pierwej – mała dygresja, ale taka, co to stanie punktem wyjścia. Na pewno spotkaliście się z syndromem martwej gwiazdy, i nie mam na myśli malowniczego wybuchu supernowej; myślę o tym pierdolcu neuronów, jaki zazwyczaj powstaje po śmierci kogoś znanego i przemożnym imperatywie obcowania z twórczością umarlaka – przynajmniej przez parę dni, zanim wrócimy do stanu pierwotnego, gdzie dany umarlak za życia nic a nic nas nie interesował. 
Z jednej strony wydaje się to naturalne, bo gdy ktoś odchodzi, pragniemy oddać komuś hołd, choćby malutki, choćbyśmy słabo tego kogoś znali; przez chwilę robi się jakby ciszej, przez chwile wzrok sięga dalej, bo każda śmierć to wyrwa w rzeczywistości. Jednakże – poczucie majestatu śmierci ma krótki żywot, bo ostatecznie robi się z tego dobry zgon jak każdy inny, którym pożywią się tabloidy i oficjalne fanpejdże śmierci nabijające oficjalne rekordy lajków. (Przykład: parę dni temu muzycy z Viola Beach, dość świeżego zespołu indierockowowego, mieli wypadek samochodowy – i żaden z nich nie przeżył. W parę godzin na ich fanpejdżu przybyło kilka tysięcy lajków.) Czasem jeszcze Tró Fani oburzają się, że oni delikwenta znają od pierwszego demo nagranego w piwnicy dziadka, a populus garnie się do ich ukochanego artysty tylko przez sensację wywołaną jego odejściem; ale czasami to zwykła przyzwoitość każe zamknąć japę i przeglądarkę. W końcu to nie my, wielbiciele i hejterzy, mamy tu najciężej, tylko ci, dla których nasz nieżyjący już bohater był członkiem rodziny i przyjacielem.

No dobra, tytułem wstępu przynudzam, bo i mnie dopadł mnie syndrom martwej gwiazdy. Do tej pory żyłam chyba pod kamieniem, bo nie zdawałam sobie sprawy, jaki David Bowie jest fantastyczny. To musiał być naprawdę ciężki kamień, bo jak wspominałam, miałam koleżankę, która była jego fanką, dla tej koleżanki zdarzyło mi się parę razy rysować Króla Goblinów, kiedyś napisałam też opko, gdzie wybiegający z budki telefonicznej Ziggy odegrał całkiem istotną rolę, wsadziłam go też do komiksu o Hot Space, czyli o płycie, której wszyscy nienawidzą, no i jakby nie było, totalnie lubiłam jego niektóre kawałki i baunsowałam do Next Day. Jego postać była po prostu oczywista, i dopiero po jego śmierci zdałam sobie sprawę, że o tym oczywistym człowieku nic nie wiem.
No a teraz kompulsywnie zajeżdżam Let's DanceZiggy'ego StardustaLow i Heroes, zajeżdżam winyla z Dancing in the Street, zasadniczo przestałam liczyć, ile razy obejrzałam wykonanie Starmana z Top of the Pops, obejrzałam Człowieka, który spadł na ziemię i Labirynt, no i chyba czas przeczytać jakąś biografię. Syndrom przebiega gwałtownie, ale jestem dzielna jak mój brat, co to zaczął słuchać Misfitsów tylko dlatego, że kupił sobie z nimi koszulkę. Mam do tego wrażenie, że wszystkie te płyty są dziwnie znajome, jakbym wróciła do nich po latach. No i nie powiem, żeby syndrom przebiegał boleśnie, bo David w każdym wieku był pięknym, charyzmatycznym mężczyzną  – te kości policzkowe, słodki Jezu w morelach – i możemy się tylko cieszyć z możności podziwiania wspaniałego stworzenia bożego w Człowieku, który spadł na ziemię, a i obcisłe legginsy Króla Goblinów też jakoś tak wywołują uśmiech. Ale abstrahując od legginsów – jeśli coś sprawia, że się uśmiechasz, to dobrze. Nieważne, czy robisz to od lat, czy od miesiąca.

bowie bulge - Google Search:
Słynne legginsy, rycina poglądowa
Miałam ja sobie taką watę cukrową w głowie, gdy baunsowałam do Blue Jean, ale syndrom martwej gwiazdy to nie tylko te słodkie peany na czyjąś cześć i nabijanie lajków – to też wyciąganie brudów wprost z galaktyki Kurvix już kilka dni po śmierci: otóż w polskim internecie tego nie ma, ale w zagranicznym roi się od artykułów, postów i dyskusji, które w formie gently reminder informują, że Bowie to gwałciciel.

Poszukałam informacji na ten temat – głównie z powodu ponurej ciekawości, ale nie przeczę, że jakiś emocjonalny naddatek był tu obecny. I znalazłam więcej niż chciałam – i to jest początek opowieści właściwej.

Pamiętacie incydent z rekinem? Jego udziałem jest ta strona rock'n'rolla, która dla samych zainteresowanych jest na porządku dziennym, a dla zwykłych zjadaczy chleba jest raczej kwaśna. Groupies były, są i będą, nikt się temu specjalnie nie dziwi, a w latach siedemdziesiątych ich występowanie było równie naturalne, jak to, że gwiazdy rocka wtedy miały status bogów na ziemi. Do tego kultura erotyczna tamtych lat jest już dla nas praktycznie nie do wyobrażenia – wbrew pozorom, nasza epoka jest potwornie konserwatywna. W okresie między wynalezieniem pigułki antykoncepcyjnej a odkryciem AIDS nikt nie zajmował się dekupażem, nie wypiekał orkiszowych ciabat i nie uczył się układania serwetek na ślubny stół - ludzie wciągali kokainę po kiblach, a robienie loda swoim gościom było równie oczywiste jak podanie im ręki. Również nasz bohater w tamtym okresie sobie nie żałował, i to za wzajemnym przyzwoleniem pierwszej żony Angie - wedle plotek tworząc z Jaggerem malowniczy trójkąt. Promiskuityzm pod szyldem hipisowskiej wolnej miłości był na porządku dziennym i nikogo nie dziwiły dziewczyny, które dojmująco chciały przespać się z Robertem Plantem, Keithem Richardsem czy Iggym Popem; w pewnym sensie była to alchemiczna równa wymiana: ja ci daję seks, ty mi dajesz możliwość kolejnego podboju. I powiem szczerze, aż tak bardzo im się nie dziwię, gwiazdy rocka lat siedemdziesiątych były bardzo pociągające.


Pociągająca gwiazda rocka, rycina poglądowa. Roślina do tego zachował
swój młodzieńczy, rozbrajający urok, choć dobija już do siedemdziesiątki
Troszkę można się rozmarzyć, myśląc o latach siedemdziesiątych jako o dekadzie nieograniczonych możliwości, ale te nostalgiczne nastroje toczy całkiem poważne raczysko.

Podówczas w Kalifornii szczególnie popularne były baby groupies – dziewczyny, które rozbijały się po nocnych klubach Los Angeles w poszukiwaniu wrażeń, i które naprawdę były baby: najczęściej miały po 13-16 lat, czasem nawet 12. Ich niekwestionowaną królową była Sable Starr: dziewczyna miała stracić dziewictwo z gitarzystą Spirit, gdy miała dwanaście lat, a w wieku lat trzynastu prowadzać się z Iggym Popem; jej jedenastoletnia siostra również wówczas się z nim prowadzać. Dobrze przeczytaliście, jedenastoletnia.

Znalezione obrazy dla zapytania sable starr iggy pop
Sable Starr i Iggy Pop, rycina poglądowa. Do tej pory znałam
to zdjęcie z doklejoną głową Bowiego w miejsce głowy Sable

Te nimfetki, ostro wymalowane, wyzywająco poubierane, miały być szczególną atrakcją muzycznej sceny Los Angeles i im poświęcony był w dużej mierze magazyn Star. Na jego łamach Sable chwaliła się, że zaliczyła między innymi Popa, Jaggera, Roberta Planta, Roda Stewarta, Alice’a Coopera – i Bowiego. Cóż, każdy, niezależnie od płci, chciałby uprawiać seks z Jaggerem, a w bycie groupie wpisany jest topos mitomaństwa – jasne, ale fantazje o Stonesach sobie, a rzeczywistość sobie. Ta żulerska gazetka chciała być bardzo groovy i literalnie zachęcała dziewczyny do tego, aby przestały być „nieśmiałe i zarumienione”, a stały się „odważnymi, nowymi kobietami w odważnym, nowym świecie” i zawierała ryczące nagłówki o między innymi o treści „Będziesz seksualną niewolnicą!” Na szczęście jej żywot był bardzo krótki, ale baby groupies dalej miały się świetnie i okupowały hollywoodzkie Sunset Strip.

Żulerska gazetka, rycina poglądowa
Jednak naszą właściwą bohaterką jest przyjaciółka Sable, Lori. Ta miała spotkać Bowiego w jednym z klubów Sunset Strip, który to Bołi od razu miał ochotę zabrać ją do hotelu. Odmówiła, gdyż nie była gotowa na jego majestat, no i była wciąż dziewicą (ostatnią w szkole), jak często podkreśla w wywiadach. Jednak parę miesięcy później, gdy Bołi wrócił do miasta, stwierdziła, że olać dziewictwo, olać pracę domową, i skończyło się na tym, że wylądowała w hotelu z nim i jego japońskim kimonem – i tam z najwyższą czułością David miał ją rozdziewiczyć. A działo się to w roku 1973 – Bowie miał wtedy dwadzieścia sześć lat, Lori niespełna piętnaście. „Kto nie chciałby stracić dziewictwa z Davidem Bowie?” dodaje w wywiadzie, szczęśliwa jak mało kto. Ale… nie widziałaś w tym nic złego?, pytają jej rozmówcy. Nie, to było cudowne doświadczenie; czuła się wtedy dorosła, no i pracowała już jako modelka. Poza tym, to były zupełnie inne czasy.

Zaraz, zaraz, ja kojarzę to nazwisko, kojarzę tę twarz. O szlag, jęknęłam ponownie, choć bardziej cenzuralnie. To jest ta czternastoletnia kochanka Jimmy'ego Page'a, którą miał porwać do hotelu i pod kluczem uprawiać z nią seks, gdy ta miała 14 lat. Ta sama, o której czytałam w Młocie Bogów. Ta sama, która z rozanieleniem opisywała biegłość Pejdża w posługiwaniu się pejczem w łóżku. I która teraz twierdzi, że swój kwiatuszek oddała Bowiemu, a niedługo potem Dżimi osobiście zadzwonił do niej do domu, w parę tygodni później zaczęła imprezować z Zeppelinami, a potem zakochała się w naszym bohaterze gitarowym, gdy menager Peter Grant wywiózł ją do jego pokoju hotelowego. Ach, jak ten Dżimi ją kochał, zanim porzucił ją dla pełnoletniej Bebe Buell.
(Potem Bebe porzuciła go dla Stevena Tylera. Generalnie Liv Tyler nie wzięła się znikąd.)

Jimmy Page i Lori Mattix, rycina poglądowa

Bebe Buell and Iggy Pop:
Pełnoletnia Bebe Buell, ale z Iggym Popem
Pęd ku wiedzy tak mnie uniósł, że spędziłam trochę czasu na weryfikacji tych faktów – i niby sporo się zgadza, akurat Bołi był wtedy w trasie po USA, i gdyby nie błędy w datach na zdjęciach w Getty Images, które przedstawiają Lori i Sable imprezujące z Zeppelinami, to w zasadzie byłaby ta marzycielska historia prawie wiarygodna. Prawie, bo sama zainteresowana parę razy ją zmieniała – chociażby nazwisko delikwenta, który miał ją pozbawić kwiatuszka; w jednym wywiadzie twierdz, że był to Page, bowiem zadzwonił do niej i kazał jej przyjechać (pono widział jej zdjęcia i chciał skosztować tego niedojrzałego owocu). (Cool story, sis.) Historyjka o porwaniu została sprzedana światu przez Richarda Cole’a, tour managera Zepów, który miał ambicję obsmarować ich jak tylko się da. Ale choć Page wyrzucił Młota bogów przez okno do rzeki, nie dowodzi to przecież, że to nieprawda.

To ten człowiek dał światu wspaniałe opowieści o pieprzeniu dziewczyny rekinem,
batożeniu groupies, porywaniu małoletnich do hotelu, przebieraniu się w damskie łachy
i straszeniu Steviego Wondera, zachęcaniu psa do odbycia stosunku z panienką oraz
o grupowym seksie w wannie pełniej fasoli z puszki. Richard Cole i Roślina, rycina poglądowa
Brzmi to wszystko jak rozpasana fantazja, ale jakiś swąd pozostaje. Pewnie, To Były Inne Czasy, a w tym środowisku dobieranie sobie nieletnich „partnerek” było na porządku dziennym: Elvis i 14-letnia Priscilla, Jerry Lee Lewis i jego 13-letnia kuzynka Myra Gale Brown (a gdy miał 14 lat, poślubił siedemnastolatkę), Steven Tyler i 14-letnia groupie Julia Holcomb, Plant i niejaka Audrey Hamilton, która wyglądała bardziej jak jego dziecko, a nie kochanka, Ted Nugend i 12-letnia Courtney Love, Sonny i Cher, którzy się poznali, gdy ta miała 16 lat. Sami też wcześnie zaczynali – na przykład Anthony Kiedis i Slash inicjację seksualną przeżyli w wieku 12 lat. Slash przespał się z koleżanką z bloku i potem się jeszcze do niej wprowadził, a Kiedisa rozparówczyła osiemnastoletnia prostytutka, którą, jak dobrze pamiętam, załatwił mu tatuś.

Slash robił w swoim życiu rzeczy prawie tak samo dziwne jak Ozzy; na
przykład nagi i zakrwawiony biegł przez całe pole golfowe, bo w hotelu
tak się naćpał, że wydawało mu się, że gonią go małe czarne stworki.
Potem schował się w schowku na miotły, skąd policja wyciągała go siłą
Ale powszechność zjawiska nie oznacza, że można uznać to za coś dobrego i akceptowalnego. Bo to kiepski motyw, gdy małoletnia dziewczyna, tak naprawdę jeszcze dziecko, uprawia seks ze starszym facetem, gdzie wokół leje się alkohol, krążą dragi i nawet jeśli ktoś przytomnie zauważy, że trzynastolatka nie powinna siedzieć w klubie nocnym ubrana w lateks, to nie zadzwoni na policję, bo jest zbyt spizgany. Nie udawajmy też, że nastolatki w ogóle nie uprawiają seksu. Jednak istnieje coś takiego, jak wiek zgody – minimalny wiek, w którym zgoda na seks uznana jest za w pełni świadomą i ważną prawnie. U nas to 15 lat, ale w USA zależy to od prawa stanowego – w Kalifornii to 18 lat. Zatem, jeśli to wszystko prawda, ktoś tu popełnił przestępstwo. W świetle tamtejszego prawa – gwałt.

I całkiem istotne, archetypiczne pytanie ciśnie się na usta – gdzie byli rodzice? Otóż wedle opowieści, Jimmy’ego miało ruszyć sumienie (a jednak różowe lata siedemdziesiąte nie oczadziały wszystkich kompletnie) i rozmówił się z matką Lori. Mamusia się zgodziła na ich związek, bo była zachwycona konceptem, że jej córka będzie z bogatym, wpływowym muzykiem, zupełnie jak Priscilla Presley. A wnioskując po tym, ile małoletnich groupies gnieździło się w klubach i że nikt nie robił z tego jakiejś tajemnicy, to odpowiedź brzmi – rodzice mieli bardziej niż wyjebane. Dlatego wydaje mi się, że wszyscy w jakimś sensie padli ofiarą Tamtych Czasów; nawet jeśli oficjalnie zakazane było (i jest) obcowanie płciowe z nieletnimi, ciche przyzwolenie społeczne zrobiło swoje. I nie wszystkie dziewczyny tak jak Lori wyszły z tego trybu życia bez szwanku na ciele i duszy… o ile oczywiście Lori nie kryje Pejdża, opisując to porwanie jako „totalnie romantyczne”.

Gdzie byli rodzice, rycina poglądowa. Od lewej Sable, Robert Plant, jakieś randomy,
John Bonham i Lori
Ale wiecie, co mnie naprawdę wkurwia i dlaczego w ogóle zachciało mi się o tym pisać? Reakcje ludzi na tę rewelację. Jedni w ogóle wzruszają ramionami, dlaczego mamy się przejmować, że czterdzieści lat temu ktoś wydymał chętną ku temu nastolatkę; jeden komć ogłosił prawdę objawioną, że u niego w szkole to było normalne, że piętnastolatki sypiają z dwudziestolatkami, po przecież dziewczyny wolą starszych facetów. A problem wcale nie zniknął, gdy skończyły się różowe lata siedemdziesiąte – Bill Wyman, mając prawie pięćdziesiątkę, w latach osiemdziesiątych spotykał się z trzynastoletnią Mandy Smith, po raz pierwszy przespał się z nią, gdy miała 14 lat i ukrywał ich związek do chwili, gdy skończyła 18 lat i gdy ją poślubił – w 1989 roku. Niezbyt się z tym ukrywał, a policja podobno przyjęła postawę „I’m totally okay with dis”. Nie no, luzik.

Luzik, rycina poglądowa
Bywają też głosy, które wyzywają te dziewczyny od szmat. Pamela des Barres, czyli słynna groupie Miss Pamela, ma na to jedną odpowiedź: „Tak bardzo mi przykro, że ty nie spałaś z Mickiem Jaggerem, a ja tak”. Także zabrała głos w sprawie Lori, pisząc, że groupies doskonale wiedziały, czego chcą, a Bowie nie powinien być wobec tego szkalowany; drażnią ją te feministyczne głosy wmawiające jej, że zachowywała się jak wór na spermę. Pytanie tylko, czy piętnastolatki (i młodsze dziewczyny) rzeczywiście wiedzą, czego chcą, zwłaszcza w sferze seksu. Do tego Pamela, w przeciwieństwie do Lori, jasno podkreśla, że wie, że w świetle prawa to, co robiła ona i inne małoletnie groupies, nazywane jest gwałtem.

Pamelcia z Robsonem - kiedyś i najwyraźniej całkiem niedawno
Przeczytałabym, ale boję się okładki
Trudno mi się do tego wszystkiego jednoznacznie odnieść. Czuję na swoim karku śmierdzący oddech Bożka Relatywizmu Moralnego i przypomina mi się radosny artykuł Magdaleny Środy, która w kontekście Polańskiego kategoryzuje sobie pedofilię na „lżejszą” i „cięższą”, a choć jako osoba „szanująca prawo” jest za ekstradycją, to jako osoba prywatna uważa, że trzeba facetowi dać spokój, bo kaman, robi fajne filmy. I twierdzi to osoba uważająca się za etyka i feministkę. 
Niezależnie od tego, Polański kojarzy się statystycznemu Polakowi z dobrymi filmami i gwałtem na trzynastolatce, a kolesie, którzy w tym samym okresie napychali dziewczyny zdechłymi rybami, kojarzą się tylko z dobrą muzyką. Ale widać trzeba umrzeć, by takie opowieści wybiły na światło dzienne. Widocznie to, czy małoletnia dziewczyna chce albo nie chce, stanowi wielką różnicę; argument równi pochyłej w tym miejscu sam ześlizguje się ku temu, że no przecież od wieków mężczyźni pojmowali za żony 12-, 13-latki, które w poprzednich wiekach, w odróżnieniu od współczesnych nastolatek, były już dojrzałe płciowo. Argumenty sięgające czasów, gdy ludzie żywo zastanawiali się, ile diabłów zmieści się na główce od szpilki, to znakomite argumenty.


W ostatecznym rozrachunku siedzę na kamyczku przemyśleń i niezbyt wiem, co z tą świeżo zdobytą, niesamowitą wiedzą zrobić. Muzyka tak zwana rozrywkowa jest moim hobby odkąd skończyłam cztery lata i gdzie zamiast bajek oglądałam teledyski Red Hot Chili Peppers, Jacksona i Queen. Wielu z tych muzyków to moje pierwsze nastoletnie miłości
, a dziś jedną z moich ulubionych rozrywek jest chodzenie do sklepów płytowych i śpiewanie piosenek z płyty, którą akurat mam w ręce. Może nie jest to kaliber Lance'a Armstronga, który z bohatera ogółu przeistoczył się raptownie w smętnego oszusta; ale o ile bieganie nago po polu golfowym, wjeżdżanie limuzyną do basenu i rzyganie do garnka z weselnym gulasze w wydaniu słynnych rokmenów jest nawet zabawne, to uwodzenie trzynastolatek już nie. Kiepsko po prostu dowiadywać się takich rzeczy o ludziach, których może nigdy się nie spotkało, ale których się zwyczajnie lubi i którzy potrafią być wielką inspiracją.

Sad Bowie is sad.
Smutny Bołi na koniec

Tak zwana szumnie bibliografia: