Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filozofia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 lutego 2019

Rzecz o bizarności


Poszłam ostatnio na konwent i w trakcie jego trwania zdałam sobie sprawę, że chyba jestem dziwna. Wcale nie dlatego, że zdarza mi się do dziś pójść na konwent - dlatego, że uczułam na nim nieprzepartą chęć udawania memu z dzieckiem wysmarowanym masłem orzechowym. Toteż wszystko rozbija się o z pozoru niewinne "A". (Kto widział, ten wie.) Z pozoru. Pod warstewką owego masła znajduje się sporo powodów, dlaczego człowiek zachowuje się inaczej niż inni. Albo inaczej niż to, czego inni oczekują.
Bycie dziwnym czasem jest fajne. To śpiewanie kolęd w kwietniu, szczery śmiech w nieodpowiednich miejscach z poczuciem absolutnej wolności. Jedzenie margaryny prosto z pojemnika, rzucanie bakłażanem z szóstego piętra, kolekcjonowanie rzeczy raczej głupich i mało wartościowych. Nieszkodliwe dziwactwa, które przy odrobinie szczęścia zostaną zaakceptowane. (Jeśli umiejętnie rzucisz bakłażanem, to będzie to nieszkodliwe.)
Ale żeby być dziwnym, trzeba mieć jaja. Trzeba je mieć, by udźwignąć własną niekonwencjonalność i być w niej konsekwentnym. Chociażby po to, by się przez to nią definiować, nie egzaltować tym i do tego nie przejmować cudzą opinią.
Bo bycie dziwnym przestanie być fajne. Będzie oznaczać rozpacz po każdym wytknięciu palcem, niezależnie od tego, czy twoje zachowanie rzeczywiście było tak dziwaczne. Będzie to zastanawianie się, co właściwie jest z tobą nie tak, skoro zamieniasz się w nierozgarniętego dziwoląga, kiedy czujesz się niepewnie i kiedy się zdenerwujesz. To też godzenie się z rolą wioskowego głupka, bo to w sumie łatwiejsze niż pokazanie swoje prawdziwej twarzy. Wreszcie - oznacza to właśnie niepewność, gdzie kończy się charakter, a gdzie zaczyna przyzwyczajenie, odgrywanie roli. Czasem poza.
Stąd moje początkowe "chyba".

***

Pozostając w temacie konwentu - wybrałam się na Zjavę, aby wypróbować prototypowy sposób rysowania, czyli dosiadanie się do grających w rpg i rysowanie ich postaci. Poszło mi chyba nienajgorzej jak na pierwszy raz, w każdym razie gdyby wyszło to bardziej koherentne (bo narysowałam dwa rozbudowane ludziki, a reszta powstała jako błyskawiczne szkice, bo ku memu zdziwku gra się zaczęła kończyć), to w ogóle byłoby pysznie. W każdym razie - polecam się.


PS Piszecie mi czasem miłe komentarze tutaj - bardzo za nie dziękuję, czasami są jak terapia szczeniaczkami. Jeśli nie odpisuję na nie, to dlatego, że Blogspot nie ma jakichś kaczi powiadomień o komentarzach. Dlatego czasem zauważam je dopiero po jakimś czasie, a potem mi fstyd tak opieszale odpisywać, uh.

Rycina 1. Efekt Zjavy, wincyj na moim Lolstagramie

niedziela, 23 września 2018

Lasciate ogne speranza, voi ch’intrate



Postawmy dziś na szczerość. 
Uczucie całkowitego dooma, gdy trzeba poderwać swoje spocone, zapijaczone tanim piwem dupsko, by w końcu wyjść z sal wykładowych i znaleźć uczciwą robotę - większość z nas to przeżyje. Czuliśmy przerażenie, przestępując bramę uniwersytetu, BO JUŻ JESTEŚMY TACY DOROŚLI, a po latach wspominamy to na równi z wejściem do każdej innej szkoły, która była udziałem naszego życia. A po latach - psikus: ledwo po osiągnięciu najwyższego levelu w rpgu zwanym studiami, okazuje się, że to ledwie smętny pagórek, ze szczytu którego widać prawdziwe góry. Zasrane Andy, nad którymi latają kondory żądne twojego mięsa.
Póki studiowałam, wejście w prawdziwą dorosłość alias odpowiedzialność za swoje spocone dupsko wydawało mi się zupełnie inną rzeczywistością. Właściwie to nie wyobrażałam sobie dalszego życia, tak, jak z początku nie wyobrażamy sobie życia po przymusowym wyjeździe, zwolnieniu po przepracowaniu trzydziestu lat, odejściu kogoś, kto był ważny. Zrobiłam dyplom - i nagle możesz zrobić wszystko, tylko jednak nie wiesz, co dokładnie. 
Po czym okazuje się, jak zwykle zresztą, że życie i tak płynie dalej. Nawet jeśli specjalnie nie umiesz pływać, to i tak cię gdzieś poniesie. A początkowy ogień z dupy na myśl o tym, że musisz coś zmienić w swoim życiu, jest dobry. Ogień oczyszcza, mówiąc niuejdżowym slangiem.
Praca jest fajna, i paradoksalnie oznacza wolność. Nie zawsze, bo zabrzmi to nazbyt idealistycznie. Ale jednak widmo wiecznego uwiązania kolosami,  sesjami i egzaminami nagle znika. Wychodzisz z pracy i jeśli nie musisz zabierać jej do domu, to możesz zająć się gospodarstwem, rodziną albo tym, co lubisz. I dostajesz wymierne korzyści ze swojej pracy - a nie nic nie znaczącą w skali wszechświata piątkę, dwóję czy tam pałę, plus myśl, że może jakoś tam trochę odrobinę zaprocentuje to w przyszłości. 
Zatem to, o co mi się rozchodzi, fachowo nazywa się ekspozycją z desensytyzacją. W slangu niuejdżowym -  stawieniem czoła swoim obawom i odwrażliwieniem na nie poprzez spoglądanie im w oczy.
Prędzej czy później zawsze się okaże, że nie ma się czego bać.

niedziela, 12 sierpnia 2018

Żywot polonisty poczciwego 2 - czy polon odbiera godność, a daje udar?


  Pięć lat temu narysowałam ten kumiks, na samym początku mojej polonistycznej kariery. Jak widać, postawiona wtedy teza wciąż jest do obronienia - i naprawdę kupiłam sobie taką różową bluzę z kucykiem. Jest piękna. 
  Chociaż chyba coś się zmieniło. W końcu rysowanie pingasów to nie wszystko. Nie mówię tu o nieco większych oczekiwaniach wobec życia - pięć-sześć lat temu imprezowałam, pijąc piwo za 4 złote i zgonując na kanapie z ludźmi, z którymi łączyło mnie często tylko to piwo; ale tak żyje większość studentów. Nie do końca też mam na myśli obecne wrzeszczenie na reklamy, że chyba im od copywritera urwało. Przeprowadźmy więc badanie naukowe, jak na kogoś po jakichkolwiek studiach przystało: czy aby na pewno teza da się obronić i zamienić w fakt?

  Gdy zaczynałam polon, paradoksalnie miałam wstręt do nauki i nie znosiłam robić nic ponad to, co było konieczne. Siedzenie na uczelni do 18? Chyba was pogięło. Za to łatwo się egzaltowałam oraz podniecałam tym, jakim to ja jestem super dziwakiem, na pewno nikt nie będzie chciał ze mną gadać. Piszę esej o Sylvii Plath, taka jestem alternatywna, do tego byłam ostatnio na Awendżersach, dziwko.
 Nagle zdaję sobie sprawę, że jestem swoim największym koszmarem sprzed kilku lat. Większość zajęć sprawiała mi autentyczną przyjemność (nie licząc tych naprawdę głupich; nie jestem bezkrytyczna wobec polonu). Nauka w wakacje wcale nie była taka zła, a właściwie po pierwszym roku byłam już stale w takiej mobilizacji, by zdawać całą sesję letnią w terminie. Zmieniłam się więc w kujona - prawdziwego kujona, który czuje dreszcz ekscytacji, gdy w trakcie pisania magisterki tryby jego umysłu wznoszą się na nieznany dotąd poziom. Czyli w ciula deluxe. 
  Poza tym stałam się jednym z tych paskudnych ludzi, którzy Robią Tyle Rzeczy. Robienie Tylu Rzeczy, czyli to, co robią kujony i ludzie sukcesu, którzy na pewno są nadęci oraz finalnie i tak płaczą nocą w poduszkę. Na przykład mają pracę, od której jakimś sposobem nie dostają torsji - heloł, to PRACA, zaraz staniesz się nosaczem, którego horyzonty zaraz zawężą się do memów o piłkarzach. A tymczasem dostałam się na staż, który autentycznie mnie cieszy - no ale Żabo, memy o piłkarzach, pamiętasz?...
  Paskudni ludzie są też towarzyscy - a mi coraz lepiej idą small talki. I właściwie to fajnie się integrować - na przykład po tym, jak na scenie obejrzało was półtorej kopy ludzi. Ludzie, fuj. Przecież od tego, co pomyślą, zależy zbyt dużo. A to, że w końcu zorientowałam się, że nie nawiązuję kontaktów nie dlatego, że jestem rąbnięta - to dlatego, że wiecznie siedzę w kącie z ponurą miną... no cóż, mam dla siebie złą wiadomość. Klod sprzed pięciu lat cię nienawidzi, więc chyba jednak teza się nie obroniła.
   ...Ssij, obroniła się, a ja i tak cię kocham.
*historical Klod starts to cry*

  (No i zaczęłam nosić różowe rzeczy, tym bardziej zabijcie mnie, zanim złożę jaja)


Ekskluzywny Dodatek: skoro cofnęłam się o te parę lat, podzielę się z Wami karteczką, którą kiedyś znalazłam w Kronice Galla Anonima:



czwartek, 14 września 2017

Komiks psychologiczny


Moja pewność siebie, motywacja, samoocena i tego typu figury są zazwyczaj niestabilne jak stara dziwka w tańcu. Jednego dnia pędzę do domu ze sklepu komiksowego, bo zorientowałam się, że tylko ja niczego jeszcze nie wydałam, więc lecę wyprodukować jakieś arcydzieło. Drugiego dnia łkam i smarkam sobie w łokieć, bo jestem jedynym nieogarem wśród pięknych, spełnionych, natchnionych kołczingiem ludzi, którzy pływają w pieniądzach jak Sknerus McKwacz.
Poza tym true story bro, nawet pies się zainteresował tym, co ja tam pokazuję.

poniedziałek, 31 lipca 2017

Komiks poniekąd zaangażowany (i bardzo wulgarny) (językowo)

Kiedy byłam nastolatką, mniej więcej gdzieś w mezozoiku, to internet dzielił się przede wszystkim na dwa obozy: tych, którzy nienawidzili Tokio Hotel i tych, którzy bronili ich honoru. 
Z mniej przyjemnych rzeczy dziejących się w tak zwanym realu (chyba jeszcze istnieje to miejsce) pamiętam epizod, gdy dziewczyna z równoległej klasy została opluta tylko dlatego, że założyła koszulkę z zespołem metalowym. Ale to był Służew, to osobna historia.

Nie mówię, że Kiedyś Było Lepiej. Ani że nastolatki w ogóle nie interesowały się polityką i społeczeństwem. Tylko że pojazdy na Tokio Hotel, Blog 27 i podobne zespoły trzeba było specjalnie wyszukać, bo raz, internet jeszcze nie umiał dobrze w serwisy społecznościowe, a dwa, dotyczyło to wąskiego grona wielbicieli i hejterów (stpol. nienawistników). Obrzucano się dłuższą chwilę inwektywami, produkowano kolejne posty - po czym i tak się z tego wyrastało. 

Tymczasem ta mała nienawiść na tle muzycznym nijak ma się do nienawiści, jaką można teraz zaobserwować pod co drugim, trzecim postem na fejsie, filmem na Youtube, komentarzu na serwisie informacyjnym. Na temat mowy nienawiści wypowiedziało się już tyle osób i w taki sposób, że mój komentarz nie jest niezbędny; zadziwia mnie jednak zmiana mentalności wśród nastolatków, czasem wręcz dzieci - ten mój mezozoik miał miejsce ledwo dekadę temu. Też interesowaliśmy się polityką, bo w końcu chciano ubrać nas w mundurki, straszono homotubisiami, a beka z rządzących była na porządku dziennym. Ale nikt wtedy nie próbował masowo udowadniać, że prawaki są ociężałe umysłowo, a lewaki to chyba są dumne, że są pierdolnięte; nikt masowo nie przerzucał się absurdalnie rozbudowaną argumentacją na temat wolnego rynku, no i nie było kiedyś tak... serio, jak jest teraz. Wiadomo, skąd taki podział - podobno już z 15 lat temu w "Tygodniku Powszechnym" wieszczono, że wydarzy się coś naprawdę wielkiego kalibru, co spowoduje rozłam w kraju i niemożność porozumienia stron - i właśnie przeraża mnie, że kategoryzacja społeczna jest teraz podporządkowana dwóm obozom. No dobra, czterem, bo można być jeszcze kryptolewakiem i Żydem z zarządu powierniczego. Serio, już wolałam, kiedy było się metalem i nienawidziło się techno, bo tak. To "bo tak" nie niosło ze sobą zagrożenia większego niż to, że naplują na ciebie dresy albo wdasz się w bójkę z wyznawcami nu-metalu, bo nu-metal to gówno przecież, nie metal.

Uczciwie przyznam, że nie jestem osobą, która zupełnie ale to zupełnie nie zwraca uwagi na to, czy ktoś sympatyzuje z prawicą, czy z lewicą. Aczkolwiek nie liczy się to dla mnie w pierwszej kolejności, czy może raczej - to tylko jedna ze składowych osobowości, a skoro polityką nie interesuję się tak bardzo jak, dajmy na to, tą nieszczęsną muzyką, to schodzi to na daleki plan. Zwłaszcza, kiedy dobrze się ze sobą dogaduje. Może dlatego jestem totalnym lewakiem, bo, jak wiadomo, lewaki tolerują wszystko jak leci i są przecież nielogiczni. Ale jeśli lewactwo gwarantuje mi dobre dogadywanie się z patriotami, katolikami, komunistami, żydami, protestantami, peowcami i pisowcami, w dwóch słowach, z porządnymi ludźmi - to chcę je pielęgnować. 
(Właściwie to dalej trochę oceniam ludzi po guście muzycznym. Poza tym w tej materii łatwo można nabrać pokory, kiedy zaczyna ci się podobać kawałek Harry'ego Stylesa.)


PS 1 Daily Mordor: ostatnio do tramwaju wsiadło z pięciu zaprawionych już młodzieńców i całą drogę wysłuchiwałam CZY JEST TU JAKIŚ CWANIACZEK Z PO, JEBAĆ PO, PO ROBI LACHY, TYLKO PIS, JA JESTEM ZA POLSKĄ, JAK KTOŚ JEST ZA PO TO OBIJEMY MU Z KOLEGAMI MORDĘ! Na szczęście trzydzieści jeden ma krótką trasę.

PS 2 W trakcie pisania podkreślało mi tu słowo "prawak" jako błąd. Brak podkreślenia przy słowie "lewak". Blogger, what did you do.

PS 3 Żeby nie być gołosłowną, własnoręcznie wykopałam i poczyniłam podobizny takich reliktów z minionej epoki:

Rycina 1. Typowy szablon bloga szkalującego grupę z Magdeburga
Rycina 2. Mam wrażenie, że skądś znam wyrażenie "bezmózgie yeti"
PS 4 Zainteresowanych obrazem poglądowym, jak wygląda warszawski Służew i w jakich klimatach pobierałam nauki, odsyłam do teledysku TUTAJ, który to jest teledyskiem bardzo prawilnym. Akcja w dużej mierze dzieje się na moim dawnym boisku szkolnym. Generalnie zabrakło mi na egzaminie 3 punktów do wymarzonego gimnazjum i te 3 punkty bardzo zaważyły na moim dalszym życiu.

PS 5 Na zakończenie - tym razem muzyczka lewacka (która zawitała w Opowieści podręcznej; czytałam, serialu nie oglądałam, ale za obecność The Knife propsuję go w ciemno):



sobota, 12 listopada 2016

Time warp, czyli ewolucja Żabaczu

Pod ostatnim kumiksem zamieszczony został komentarz, który sprawił, że natchnienie spłynęło na me skronie złotą kaskadą idei *kaszel*, bowiem czytelnik podrzucił mi link z bloga Revv. Pomysł mi się spodobał okrutnie. Nie wiem, czy rzeczywiście wszyscy chcą zobaczyć, jaki był ze mnie niespełniony got (bo grozi to uwiądem estetycznym) ale przypomniało mi się, że już dawno chciałam wziąć na warsztat zabawę polegająca na narysowaniu swoich poprzednich awatarów. Poprosiłam więc tatę, by podrzucił mi zdjęcia z poprzedniej dekady - ta męczarnia wizualna stanowczo była warta frajdy, jaką daje takie podsumowanie. Akurat miałam niedawno urodziny, więc rzut okiem wstecz jest całkiem naturalny, a do tego przypomniało mi się, że prowadzę bloga już pięć lat. I nagle człowiek zdaje sobie sprawę, że jakiś etap w jego życiu niedawno się zakończył. I zaczyna kolejny. Nie trzeba Wiedźmina, by sobie to uświadomić.
Także tego, zapraszam, mam nadzieję, że mój nastoletni angst Was nie powali.




czwartek, 22 września 2016

Blitzkrieg der Liebe

Jakiś czas temu przeczytałam wyniki badań, z których wynika, że psy rozumieją nas lepiej, niż nam się wydaje. I bez tej lektury wiem, że to prawda.
Tym samym przedstawiam Wam Szoguna (bo nie jest to brodaty Humbaczek, bynajmniej) i jego wiernego wilkora (największego koksownika psiej charyzmy).

piątek, 15 stycznia 2016

Rock umarł, rock jest martwy, stary




Kiedy miałam te 16-17 lat i namiętnie słuchałam tych wszystkich rockowych dinozaurów, myślałam czasami, że za kilkanaście lat przyjdzie im umrzeć - i co wtedy? Mój oczadziały gotykiem mózg nie stronił od takich ponurych rozmyślań, ale fakt faktem, że moich bohaterów poznałam już starych (naturalnie tych, którzy przetrwali). Wówczas najczęściej przekraczali sześćdziesiątkę i wkraczali w fazę kowbojskiej elegancji, w materiałach filmowych prezentowali swoje wielkie kolekcje Les Pauli i na scenie ruszali się coraz sztywniej, no, ale się ruszali i wciąż nagrywali.

Tak, o tobie mówię. Faza kowbojskiej elegancji - rycina poglądowa
W ciągu dziesięciu lat zdążyłam rzucić glany do kąta i nasłuchać się wielu płyt ze szwedzką alternatywną elektroniką; marzenia o rock'n'rollowym życiu rozmyły się też dzięki umawianiu się z perkusistą, który potrafił nazbyt ostentacyjnie dać do zrozumienia, że próba jest ważniejsza niż kobieta (to nie jest przyjemne, kiedy nocą zostajecie sami na peronie gdzieś na warszawskiej Pradze, a instrumenty właśnie bezpiecznie jadą samochodem). Chociaż ciągota do tej całej otoczki trochę zdechła, to muzycznie rock nie przestał mnie kręcić - może to nawet lepiej, bo czasami lepiej nie wiedzieć, co twoi idole robili w hotelowych pokojach. Straciłam mentalne dziewictwo w chwili, gdy w Młocie bogów przeczytałam o tak zwanym incydencie z rekinem*.

*Jesteście pewni, że chcecie wiedzieć, o co chodzi? OK, i tak się dowiecie.

Ani Lemmy, ani David nie byli dla mnie tymi najulubieńszymi - ale jakoś byli obecni w moim życiu, zwłaszcza Bowie, który kiedyś był stałym tematem rozmów moich i znajomej, wielkiej fanki. Kto nie headbangował do Ace of Spades albo nie skonstatował w czasie oglądania teledysku do China Girl, że Bowie ma absurdalnie doskonały profil? Byli od zawsze, a przecież Lemmy miał przetrwać nawet apokalipsę, podobnie jak Ozzy i karaluchy.


Absurdalnie doskonały profil, rycina poglądowa
Po śmierci Lemmy'ego zdałam sobie sprawę, że właśnie nadszedł ten czas, kiedy gwiazdy rocka zaczynają odchodzić. Potem nie mogłam uwierzyć, że umarł Bowie - a to, że do tego umarł Alan Rickman, to już gruba przesada. 
A może już odeszli?, zadałam sobie pytanie. Ilu z tych facetów w fazie kowbojskiej elegancji wciąż ma coś do przekazania, a ilu odcina kupony od tego, co zrobili kiedyś? Ilu z nich tworzy rzeczy, które w najlepszym razie można nazwać poprawnymi?
Mam gdzieś w swoich zbiorach piękny album ze zdjęciami starych, dobrych rockersów, z podziałem na poszczególne dekady. Pamiętam za pierwszym razem moje zdumienie, gdy autor do muzyki rockowej zaliczył synthpopowców z początku lat osiemdziesiątych - w garniturach, wymalowanych, nażelowanych, grających na syntezatorach. Tłumaczył ten dobór tym, że w swojej istocie synthpop jest takim samym odłamem rocka jak punk i również miał stanowić opozycję dla zbetoniałych, wożących się limuzynami dziadów. Jeśli tak na to spojrzeć, to coś w tym jest. Pierwotną istotą rocka nie jest brzmienie gitary, kolekcja Les Pauli, pieniądze i wjeżdżanie samochodem do basenu - ale niezgoda na otaczającą rzeczywistość. Większość najbardziej znanych rockmanów wywodzi się z powojennych, zapyziałych miasteczek robotniczych, gdzie jedyną rozrywką była kradzież wieszaków i nałogowy onanizm, a jedyną perspektywą praca w fabryce guzików. Robert Plant (ten z pierwszej ryciny) pochodzący z takiej dziury trudnił się kładzeniem asfaltu, ale usłyszał w radiu Elvisa, zapuścił włosy i wypiął się na rodziców, którzy pragnęli widzieć go jako księgowego. Romantycy też zwalczali klasyków, uważając ich za takich zwapniałych starców, ale potem przyszedł i na nich czas - tak, ci wszyscy nobliwi pozytywiści kiedyś pisali antyromantyczne manifesty. Tak samo jest z rockiem - jego istotą jest świeżość. Jest wiele dobrych zespołów, ale ta świeżość chyba odeszła bezpowrotnie.


Kiedyś i teraz, rycina bolesna
Brzmi jak problem Pierwszego Świata, ale tak jak umarł jazz, umarł blues, tak chyba już umarł rock. Mój brat twierdzi, że to w ogóle grunge zabił rock, bo przed grunge'em istniały jeszcze prawdziwe brudasy w stylu dawnych gitarowych bohaterów, w czasie grandżu ludzie słuchali tylko grandżu, a gdy grandż się skończył, to w zasadzie nic starego nie zostało, a potem do tego przyszedł rap. Może to i prawda, w każdym razie  z Humbaczkiem zrobiłam sobie przebieżkę po najnowszych trendach i czuję się jak staruch gdy oglądam te wszystkie kapele screamo/metalcore/screamocore/metalscreamocore/brutal death violent scream metal/djent-czyli-gram-na-jednej-strunie, które i tak brzmią jak jeden gatunek i brzmią zastanawiająco podobnie. 


Bring Me The Horizon w Polsce !!
Bring Me The Horizon akurat brzmi nieźle, także dlatego, że nie grają chujozy spod znaku "growl przeplatany typowym amerykanisz autotunowym zaśpiewem". Niemniej jednak dlaczego wszyscy metalcore'owi wokaliści jak jeden mąż są całkowicie wydziarani, tego nie wiem - wytatuowany wokalista, rycina poglądowa
Tym smutniej, gdy odchodzi artysta wciąż działający i poszukujący nowych środków wyrazu - albo odwrotnie, facet, który nawet w puchatych kapciach będzie żywym rock'n'rollem. Rock umarł, rock jest martwy, stary. A na pewno nie jest już tym, czym był kiedyś. Kiedyś wystarczyło pozbyć się zdjęć rekina w akcji, dzisiaj przeczytałabym o nim na Twitterze*.

*Incydent z rekinem miał miejsce w jednym z hoteli w Seattle, który leży dosłownie nad brzegiem oceanu - dlatego też nic nie stało na przeszkodzie, by łowić ryby z okna. W czasie typowych zeppelinowych bachanalii złowiono 30 małych rekinków i walały się one wszędzie, na podłodze, na fotelach, na łóżkach - a skończyło się na tym, że przywiązana do łóżka groupie była zaspokajana taką wciąż żywą rybą ku uciesze zgromadzonych. Zachwycona dziewczyna miała ponoć 20 orgazmów. W innej wersji, kawałkami ryby były napychane jej pochwa i odbyt, również ku uciesze gawiedzi. Nie wiem, co stało się z tą konkretną rybą.

Rekin is judging you - rycina poglądowa

piątek, 4 grudnia 2015

Perfekcjonizm



Niedobrze nie mieć w ogóle  tego głosu w głowie, który każe być wobec siebie krytycznym, ale jego niepodzielne rządy są bardziej niż niedobre.

poniedziałek, 26 października 2015

Kosmiczny ferment


Niby nie jestem życiową kaleką, coś tam już przeżyłam i różnymi rzeczami wypełniam życie, ale potencjalna apokalipsa zastałaby mnie w jakimś takim niezręcznym, efemerycznym momencie, gdzie na coś czekam, czegoś ważnego brak albo wciąż nie osiągnęłam większości swoich priorytetowych celów. Instytut Historyczny zabrał mi młodość, ideały i zdrowie psychiczne (coś w końcu musiało sprawić, że jestem zwyrolem) więc mimo gramolenia się w górę i tak mam poczucie obciachu, że gramolę się zbyt wolno - dlatego mym największym, kwaśnym marzeniem jest zrobienie licencjatu i zrobienie sobie miliona samojebek z dyplomem pod paszką. Mniej defetystycznie - szczerze nie mogę się doczekać, aż do niego zasiądę, aww jiss!
I do tego w sobotę kończę milion lat, imperatyw podsumowań żywota wierci mi dziurę w czaszce.

Kometa leci, wyścig z czasem, a mi po złości wkręcił się jeden z tak jakby motywujących kawałków Modern Talking:



wtorek, 22 września 2015

Release yourself, release the catfish!




umieram
ale jestem z siebie dumna

Sum ma swoje źródło w opowieści mego taty - kiedyś cały dzień łowił ryby i ponoć była to najlepsza impreza w jego życiu, bo co zarzucił wędkę, to od razu brało. Uznałam to za wspaniałe, tym bardziej, że nigdy nie byłam na rybach; a jak opowiedziałam o tym Dolanowi, to ta opowiedziała mi o łowieniu suma na zdechłego kota. To też uznałam za fascynujące, i ten sum tak się przewijał, przewijał, aż jakoś tak idealnie wpasował się w nowy kumiks. Wszak to królewska ryba ;)

Stylówa to w dużej mierze efekt zafrapowania dżenderowym imidżem The Knife, ostatnio w kółko słucham Shaking the Habitual (czyli Płyty Której Nie Da Się Słuchać). No i zafrapowania Kermitem.






<a href="http://www.bloglovin.com/blog/3253711/?claim=eb3mhrpkyhq">Follow my blog with Bloglovin</a>

piątek, 17 kwietnia 2015

Chłop w proszku


Komiks ten popełniłam jakiś czas temu dla zina Biceps - w końcu nie wiem, czy został opublikowany czy nie, ale wrzucam, co ma leżeć, zwłaszcza, że go lubię.


poniedziałek, 10 listopada 2014

Zmasowany Atak Badziewnych Wymówek


Dobra, niech pierwszy rzuci kamieniem i tak dalej: każdy w swoim życiu przynajmniej raz wymówił się chorą babcią, bólem głowy, czesaniem kozy czy po prostu tym, że nie może. Niektórzy też rzeczywiście w danym momencie tygodnia, miesiąca lub życia nie mają czasu. I musiałabym też rzucić kamieniem w samą siebie - co prawda postanowiłam sobie niedawno być Bardziej Szlachetną i pracować nad swoim charakterem, ale jestem takim derpem, że czasami moje koleje losu naprawdę brzmią jak kretyńska wymówka. 

Jednak ostatnio nasłuchałam się aż za dużo takich uroczych męskich wymówek - czy to od znajomych, czy to na uszy własne. Tekstów tak grubymi nićmi szytych i tak bezczelnych, że aż dziw, że delikwent nie ma odwagi powiedzieć szczerze, co ma na myśli. Nie mówię, że kobiety w ogóle nie stosują tej taktyki, obawiam się jednak, że nie wykazują aż takiej fantazji. Wiem, że czasem brak odwagi powiedzieć coś wprost, ale... eee, nie, nie o to chodzi.

Wszystkie betony prawdziwe jak amen w pacierzu, smuteg & dokąd zmierzasz, świecie *smutna melodia na skrzypce*.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Tajemnice tożsamości

Buk (na) szpan jest licealnym pomysłem moich znajomych i poza fonetycznym podobieństwem nie łączy go nic z chrześcijańskim Bogiem. (W oryginale miał jeszcze lanserskie ciemne okulary). To tak na zaś.

A skoro jesteśmy przy sekretach mojej duszy - garść ciekawostek!
1) Ostatnio pojechałam na wieś i podobno syn sąsiadki dyskretnie podpytał, czy jestem jego równolatką, bo tak jakoś wyglądam na świeżo upieczoną maturzystkę.
Mam 24 lata.
2) W trakcie rysowania tego komiksu popełniłam czyn równie brzemienny, jak zadanie sobie tematycznego pytania - ufarbowałam włosy. Ostatnio rzuciłam sobie złocisty brąz, czego skutkiem były seksowne miedziane refleksy. Wiedziona chęcią pogłębienia tej seksowności, zakupiłam rzecz o nazwie Szykowny Jasny Kasztan. Okazało się tymczasem, że prawdziwa nazwa produktu to Książę Harry - wyglądam teraz jak jakiś ryży elf. Albo Sansa Stark.
3) Cja, zaczęłam oglądać Grę o Tron - dopiero teraz, bo jestem filmowo upośledzona i wszystko zaczynam oglądać po jakimś czasie (albo i wcale). Podchodziłam do tematu z pewną hipsterską nieufnością (no bo dlaczego to takie popularne?), ale skończyło się na tym, że z rozkoszą tłukę po trzy odcinki dziennie. 
Ale zastanawia mnie parę rzeczy:
- czy w obliczu takiej ilości bękartów nikt nie wynalazł czarodziejskich kondomów?
- czy przysięga 'jestem jego, a on jest mój' tak naprawdę jest klątwą i za każdym razem, gdy Martin napisze te słowa, robi przerwę na demoniczny śmiech?
- i najważniejsze: dlaczego Jon Snow, niezależnie od tego, ile i gdzie się szlaja, zawsze ma nienagannie przystrzyżony zarost?

piątek, 18 kwietnia 2014

BucArt, czyli krótka forma komiksowa na temat bucery


Z dedykacją dla Dolana, która podsunęła mi tę ideę, wymyśliła tytuł oraz ten miotacz. <3

...Na usprawiedliwienie tej haniebnej przerwy mogę tylko powiedzieć, że bardzo brakowało mi rysowania komiksów. Tak. No i trochę też się w międzyczasie sprzedałam, robiłam ilustracje do jednego erpega i magazynu. W tym erpegu są też ilustracje (w tym okładka) Kiciputka - szczegół, że przy w zestawieniu z Kiciputkowymi moje wyglądają po prostu smętnie.

A z zabawnych rzeczy, ostatnio wpadłam w ciąg alkoholowy komiksowy:
- jeżeli nie czytaliście Najlepszych Wrogów, to przeczytajcie, zacna lekcja historii i bardzo ładnie podana
- jeżeli nie czytaliście Persepolis, to też przeczytajcie (wszyscy to znają, a ja dopiero jestem w trakcie, ale przeczytajcie)
- jeśli macie ochotę na Marvela, kolekcja Hachette jest wbrew pozorom niezła, nawet Spajdermen nie jest takim pizdusiem jak zwykle
- jeżeli nie czytaliście Szninkla, to przeczytajcie - pewnie wszyscy i tak go znają, ale i tak przeczytajcie
- jeżeli nie czytaliście Kaznodziei, to przeczytajcie - jest to najbardziej zryta rzecz, jaką czytałam, wciąga jak diabli, jest źródłem fantastycznych tekstów w stylu "tak skopię ci dupę, że twoje jaja zaczną śpiewać country", a do tego mają tam wampira, który nie jest pizdusiem
- jeżeli nie czytaliście Życia i czasów Sknerusa McKwacza, to też przeczytajcie, nawet jeżeli nigdy nie byliście, jak to się w staropolszczyźnie mówiło, kaczkofanami. Mój wysłużony, czternastoletni egzemplarz jest perłą mej skromnej kolekcji i od tych 14 lat niezmiennie uznaję ten komiks za jeden z lepszych, jakie czytałam. Ostatnio ku memu zdziwieniu odkryłam, że Tuomas Holopainen nagrał płytę inspirowaną tym komiksem. Całkiem przyjemnie się tego słucha:

Chcę też zaznaczyć, że ja pierwsza, nawet przed facetem z Najtłisza, wpadłam na pomysł słuchania Najtłisza do komiksów o Sknerusie. Ale wtedy miałam 16 lat i byłam jeszcze dziwniejsza niż teraz.

piątek, 27 grudnia 2013

Niewiarygodne Przygody Żaby w Roku 2013




Jeśli miałabym do czegoś przyrównać ten rok, to do wyprucia gołą ręką serca i zepchnięcia do lodowatej wody - i w następnej kolejności do fabuluśnego wypłynięcia w rytmie Feels Like Heaven i dostania się do seksownej trąby powietrznej.



Ale pani terapeutka byłaby ze mnie dumna, zrobiłam niezłe postępy. Nawet jeśli wciąż potrafię wywrócić się na płaskiej powierzchni, rzucać sucharami pozbawiającymi przytomności i zasnąć na kanapie, robię to w lepszym stylu. 

Dedykuję pasek wszystkim moim krewnym-i-znajomym-Królika, z którymi spędziłam ten czas - bez ich wsparcia i obecności pewnie nie przydreptałabym do punktu, w którym teraz jestem. Mam nadzieję że odwdzięczyłam Wam się tym samym (albo będę miała ku temu sposobność). Buziaczki.

A teraz, skoro święta się skończyły i nowy rok nadchodzi, trzeba nam baunsować:


 Szczęśliwego nowego!

sobota, 5 października 2013

Akcja emancypacja



Czyli parafraza słynnej myśli Tytusa de Zoo, jedynego słusznego filozofa. Pomysł powstał już jakiś czas temu, jak siedziałam na zajęciach z historii powszechnej XIX wieku, a do jego realizacji zainspirowała mnie gównoburza pod tym komiksem Kiciputka: http://kiciputek.blogspot.com/2013/09/witch-hunt.html. Można uznawać to za swego rodzaju hipsterkę - i nie żebym liczyła na podobnego shitstorma, jestem wszak tylko ubogim rzemieślnikiem.

Zastanawia mnie i zadziwia, że już na samo hasło "feminizm" tak wielu ludzi dostaje ataku agresji połączonej z atakiem czegoś, co można nazwać werbalną sraką. Naprawdę, gdybym była zaangażowaną feministką, bałabym się powiedzieć o tym w szerszym towarzystwie, bo zaraz zostałabym przez obie płcie okrzyknięta niedopchniętą, lesbijską separatystką i ogólnie jawiłabym się jako żeńska wersja Hulka. (Oczywiście, tak być nie powinno, bo moje ideały powinny być ważniejsze niż opinia społeczeństwa głosząca, że jestem tymże Hulkiem.) Może i dramatyzuję, ale wydaje mi się, że gdybym obwieściła, że trzymam dziewictwo do ślubu czy coś w tym stylu, zostałoby to lepiej przyjęte.

No cóż – takie, a nie inne postrzeganie pań które deklarują, że są feministkami, nie wzięło się znikąd – nie wiem, czy transparenty w stylu „Nienawidzimy białych, bogatych mężczyzn” to tak na serio, ale jeśli tak, to pozostaje mi tylko ubolewać nad krętymi ścieżkami ewolucji. Chyba zapomniały, że owszem, sawantki, owszem, marsze, transparenty, wiece - ale zmienić prawo na korzystniejsze dla kobiety mogli wtedy tylko... mężczyźni.

Jednakże - miałam kiedyś okazję studiować artykuły z czasopism wydawanych na przełomie XIX i XX wieku, które dotyczyły kwestii kobiecej. I dzisiejsze argumenty przeciw– po co w ogóle jest feminizm, że to roszczenia takich, co im się w dupach poprzewracało – są niemalże identyczne. Czyli wracamy do korzeni – stąd rysunek taki, a nie inny. 

A jeśli chodzi o to, czy feminizm jest potrzebny czy nie. Chociaż żyję w XXI wieku, zewsząd słyszę napierdalanie w stylu „weź odpuść, facet już tak ma”, „no, chyba za bardzo się przed nim otworzyłaś, a faceci to wolą szczęśliwe kobiety”, „to kobieta powinna dbać, by nie doszło do współżycia”, „nie można na niego naciskać, inaczej się zniechęci”. I to nie są rzeczy, które kierują do nas faceci - tylko my, kobiety, udzielamy sobie takich rad. A przynajmniej ja to słyszę - nie mogę mówić w imieniu wszystkich. Ale odnoszę wrażenie, że istnieje coś w rodzaju wspólnej jaźni i w kobietach dalej pokutuje nieświadomy lęk, że żaden nas (łaskawie) nie zechce, jeśli pozwolimy sobie na… no cóż, na bycie sobą. Mężczyźni - mądrzy mężczyźni - kochają nas za to, że jesteśmy kobietami (i na odwrót), ale co wspólnego z byciem kobietą ma wpychanie sobie w tyłek takich bolców powinności? 
Siedziałam kiedyś na imprezie i chociaż byłam pijana, nawiedziła mnie całkiem trzeźwa myśl – kto i dlaczego wmówił nam, że mamy odwalać jakieś niestworzone cyrki, a słowami znajomej - dosłownie golić do cna mentalne włosy łonowe - żeby ktoś w ogóle chciał nas zapłodnić?

Naturellement, argument, że normalny człowiek się presją społeczną nie przejmuje, jest całkiem sensowny - ale trzeba też wziąć pod uwagę, że bycie człowiekiem to generalnie balansowanie między zachowaniem indywidualności a byciem aprobowanym przez innych - zwłaszcza, jeśli na tych innych nam zależy. A to, że czasem zależy nam zbyt mocno, to już inna sprawa.

Idąc dalej – powtarzanie frazesów w stylu „facet już tak ma" to zwyczajny seksizm. Bo robisz z mężczyzny zwykłego gamonia, od którego nie można wymagać, którego inteligencja emocjonalna mieści się w łyżeczce do herbaty i nic tylko po jajach się drapie. A tymczasem kobieta może sobie jaśnieć jak ta Maryja Zawsze Dziewica, bo mądrzejsza, bo bardziej wyrozumiała. 

Poza tym równość płciowa istnieje - obie płcie są tak samo głupie, a poza tym wszyscy umrzemy. Dziękuję.

środa, 3 lipca 2013

Die hard or die fat


Nie jestem jakoś przesadnie tłusta, ale mam ja takie koło ratunkowe - i dlatego nie mogę poszpanować moimi stalowym mięśniami brzucha, bo są gdzieś ukryte pod tą pianką. 

Nie ukrywam też, że trąca to Doctorem Who. 

A w ramach uzupełniającej ciekawostki. Podczas rysowania czytałam artykuł, gdzie pan psycholog twierdzi, że niektóre kobiety może zmartwić to, że mężczyźni przy szukaniu partnerki większą wagę przywiązują do wyglądu i dostępności seksualnej niż do ich osobowości lub intelektu. Tymczasem kobiety preferują mężczyzn ambitnych i posiadających wypchany portfel.
Artykuł był pisany zupełnie serio, przez psychologa.

W ramach komentarza przytoczę historyjkę mojej mamy:
"Wiesz, po Modlinie wtedy kręciło się mnóstwo mundurowych, i choć zawsze podobali mi się faceci w mundurach, większość była strasznymi wsiokami i bez kija to byś nie podeszła. Ale pamiętam, był taki jeden piękny, matko, jaki on był przystojny... Nie dość, że do tego wysoki, to miał TAKIE piękne, równiutkie, bielutkie zęby. No i z Dorotą to trochę się o niego kłóciłyśmy, do momentu gdy się okazało, że nosił sztuczną szczękę, wtedy kazałam jej go sobie wziąć..."


niedziela, 2 czerwca 2013

Historia magistra vitae


Jest to dosyć po łebkach potraktowane, a co do tego 1717 można być sceptycznym - nawet na forum historycznym skaczą sobie do oczu, w którym roku tak właściwie Rosja zaczęła ingerować w naszą kuwetę.
Albowiem starczy chwila miętkości serca lub nieuwagi, a ktoś to wykorzysta i bach, masz rozbiór dupy. W sumie kiedyś byłam takim dziewczęciem, co to chciało być tylko miłe, a potem się orientowało, że ktoś tu wszedł jej w rzyć i nie chce wyjść. Powinnam prowadzić warsztaty o wyjmowaniu z dupy ludzi.