czwartek, 1 czerwca 2017

Gender z woli Boga

Dwa dni temu była rocznica spalenia Joanny d'Arc na stosie, aże nie wyrobiłam się na ten dzień, serwuję Wam tę rozkoszną datę na Dzień Dziecka. Joanna wkurza prawaków od Anno Domini 1431, bo w gruncie rzeczy jej herezja opierała się głównie na noszeniu spodni; lewak za to skonstatuje, że była zaprzysięgłą rojalistką i wszystkich czynów dokonała w imieniu nie własnym, a patriarchalnego bóstwa. 

Joaśkę po raz pierwszy napotkałam w wieku 6 lat w encyklopedii Larousse'a, a gdy miałam 15 lat i na okrągło słuchałam o niej piosenki, stwierdziłam, że ta babka jest bardziej niż cool. Wiejska dziewczyna, pochodząca z zapadłej dziury gdzieś w Lotaryngii, razu pewnego naściemniała rodzicom, że jedzie odwiedzić ciężarną kuzynkę - a tymczasem udało jej się zorganizować własną drużynę rycerską, po czym pokonać kilkaset kilometrów do siedziby delfina Karola, następnie spektakularnie wygrać kilka strategicznych bitew i doprowadzić do koronacji owego delfina. Miała mieć wówczas 17 lat, przeciętna nastolatka myśli wtedy o zaoszczędzeniu na nowy kompakt Eda Sheerana, a przeciętna nastolatka średniowieczna - by zmówić zdrowaśkę i wypasać barany. Z miejsca stała się moją idolką, bo w fantazjach też chciałam być taką czadową laską z mieczem, a w życiu codziennym być odważniejszą.
Lata później widzę w niej raczej ofiarę politycznych układów, zarówno szczęśliwych zbiegów okoliczności, jak i zaniechań, chciwości i nienawiści. Nie zmienia to jednak faktu, że wszystko zaczęło się od charyzmy i uporu Joanny; pod ostrzałem kilkudziesięciu teologów udzielała odpowiedzi, od których palił się im grunt pod nogami, a w obliczu śmierci - raz przymuszona odwołała swoje zeznania, by potem do nich stanowczo wrócić.
Piętnastowieczna wieśniaczka w sumie dalej jest cool.