Zauważyłam, że zbiera mi się na napisanie dłuższego tekstu
głównie wtedy, gdy coś mnie niemożebnie zeźli. Tak też było z Greyem,
Autorkasią i linczowaniem Bowiego zaraz po jego śmierci. No cóż - obejrzałam
parę dni temu Kler.
No wiecie, jednak człowiek chciał zobaczyć na własne oczy
film, który wywołał taką podnietę w społeczeństwie na długo przed premierą -
zagrały w moim przypadku też ciąguty prywatne, o których nadmienię za chwilę.
Wybrałam się na seans w miłym, skromnym gronie, do równie miłego, skromnego
kina. Miał to być miły wieczór, celem którego było jakieś odchamienie, a co
najwyżej – rozrywka.
JAK MNIE TEN FILM WKURWIŁ
Mogłabym poprzestać na takiej minirecenzji, oddając głos innym,
chociażby widzom, którzy o kinematografii mają większe pojęcie niż ja. Jeśli
jednak film mnie irytuje do tego stopnia, że psuje mi cały wieczór, to
chociażby dla samej siebie wyłożę i wyklaruję swoje przemyślenia.
Moje tak zwane Tragic Backstory, jeżeli chodzi o katolicyzm,
ma spory udział w tym, jakim jestem odbiorcą tego filmu. A stosunek mój do
Kościoła lapidarnie streścić mogę w słowie „ambiwalencja”. W życiu bowiem
obrałam drogę umiarkowanego lewaka (takiego typowego rozwodnionego poglądowo wykształciuszka)
– antyklerykalizm zatem powinien być moim zgodnym z trendami hasłem przewodnim.
No cóż, w każdym razie na szczęście żaden proboszcz nie pokazywał mi kotka,
który jakimś trafem skrył się u niego pod sutanną. Ale po pewnej przygodzie w
Częstochowie, kiedy to znajomy ksiądz zabrał mnie i koleżanki na „wycieczkę”,
która okazała się festiwalem egzorcyzmów – w tym jedna z nas została do nich
siłą zmuszona – jakoś mój entuzjazm wobec tej instytucji zmalał. Na pewno
walnie przyczynił się do tego, że nieodmiennie w każdą niedzielę mój tłusty
tyłek grzeje kanapę, zamiast kościelną ławę.
Z drugiej strony nie uważam jednak, że całą tę instytucję
należy zrównać całkowicie z ziemią; zreformować, owszem, ale nie wyrugować
zupełnie z życia. Zresztą, nie jest to nawet możliwe, skończyłoby się to
zresztą niewiele lepiej jak w rewolucyjnej Francji. A co do tych ciągut
prywatnych – to chyba każdy, kto mnie zna, wie, że wykazuję kapkę dziwną
fascynację katolicyzmem. Dość powiedzieć, że figura księdza budzi we mnie jednocześnie
lęk, jak i jakieś specyficzne zaufanie. Nie umiem tego wytłumaczyć.
Prawdopodobnie to freski z mojej pierwszej parafii tak mi zryły beret.
Rycina 1. Rzeczy, które zryły mi banię w dzieciństwie (zrzut fresku ze strony http://parafiajakuba.pl/spacer.html) |
Piszę o tym, bo rzuca to pewne światło na moje oczekiwania
wobec Kleru. Nie czuję się w pełni ani katolikiem, ani antyklerykałem na pełnej
petardzie, więc przyszłam do kina jako tako wolna od nastawienia, że Smarzowski
utwierdzi mnie w mojej wizji świata albo ją zburzy. Nawet jeśli nie
obejrzałabym filmu, który pokazałby proces powolnego przeżuwania młodego
człowieka przez kościelny system, albo który by nie pokazał, w jaki sposób
rodzi się zło w łonie tego systemu – to chociaż chciałam obejrzeć coś, co mnie
zszokuje. Bo ja wiem – szczepionych ministrantów bawiących się w pociąg z
proboszczem jako lokomotywą, walenie bełta ze złotego kielicha i wciąganie
kreski z kokainy i sproszkowanej hostii, nawalone gołe zakonnice tańczące wokół
krucyfiksu i onanizujące się nogą drewnianego Jezusa, kocenie kleryka poprzez
zmuszanie do czyszczenia ospermionych kafelków własnym językiem – cokolwiek.
Dajcie mi pięć minut, a stworzę więcej takich fantazyjnych scenariuszy.
Rycina 2. Wizualizacja mojej kreatywności odnośnie nieprzystojnych scenariuszy |
Słyszałam głosy, że Kler to po prostu Drogówka, tyle że z
inną grupą zawodową – ale nie spodziewałam się, że naprawdę dostanę coś, co w
żaden sposób nie jest odkrywcze. Nie jest to do końca trafny zarzut, bo
odkrywcze to są przede wszystkim programy dla dzieci o literkach, ale jeżeli cały
kraj dostaje wścieklizny przez jeden film, no to można mniemać, że pokazuje coś
naprawdę skandalicznego i odkrywa rąbka jakiejś tajemnicy. Nie zobaczyłam
jednak nic, o czym bym nie wiedziała i o czym by nie wiedział przeciętny
obywatel, który nie przeżył ostatnich lat w lepiance z gówna gdzieś w
Bieszczadach. Pedofilia, korupcja, związki homoseksualne, znęcanie się nad
wychowankami katolickich instytucji, olbrzymie wpływy sięgające najwyższych
szczebli państwowych – hej, żyjemy przecież w kraju, gdzie budowa gigantycznej
sakralnej sokowirówki pochłonęła miliony, a w koronie największego na świecie
Jezusa ze Świebodzineiro mamy jakieś podejrzane nadajniki. Polacy wiedzą, z
czym się handluje. Tak naprawdę jedyne, co mnie zaskoczyło, to te pliki
pieniędzy wielkości cegieł, kitrane po kątach w siatkach z Biedry, zupełnie
jakbyśmy nie wyszli mentalnie z lat 90. i gangsterskich komedii z Cezarym
Pazurą. Ale może kler woli nie używać kont bankowych, nie wiem, nie znam się.
Rycina 2. Przeciętny dzień polskiego księdza (rycina wykonana własnoręcznie) |
Jednakże to nihil novi dałoby się obronić z łatwością –
gdyby podbudowane było dobrym scenariuszem i równie dobrą historią do
przekazania. I zapowiadał to sam początek filmu, gdzie trzech księży spotka się
w rocznicę swojego cudownego ocalenia z trzewi płonącego kościoła. Każdego z
nich życie rzuciło w zupełnie inne miejsce, każdy z nich ma inne doświadczenia,
a jednak nieodmiennie spotykają się ze sobą, by celebrować życie w najbardziej
polski sposób – waląc wódę i robiąc zawody, kto najebany szybciej obiegnie
mieszkanie. No prawie jak na twoim ślubie, tyle że zamiast wujków masz typa,
który ci udzielił tego ślubu. Jest swojsko, bo wcale się nie spodziewasz, że
taka trójka podczas takiego spotkania jedynie czyta brewiarz. W owym stanie
wskazującym nasi bohaterowie w ciągu jednej nocy namaszczają umierających,
powodują wypadek i robią burdę w kościele, załagodzoną jednym telefonem. Hej,
tu kroi się całkiem dobra historia. Może być całkiem zabawnie.
I na krojeniu w zasadzie się zakończyło. Nie powiedziałabym,
że brak tu zupełnie fabuły, bo owszem, istnieje jakaś oś fabularna. Jednak choć
losy trzech księży o siebie zahaczają, tak naprawdę więź między nimi nie ma
znaczenia – poza jednym momentem szantażu; tu muszę oddać sprawiedliwość, że to
była dobra scena. Mimo to nie da się nie odnieść wrażenia, że rozbicie fabuły
na troje spowodowane jest tylko tym, by upchnąć w filmie maksymalne stężenie
klerykalnego syfu na jednego duchownego. Miałam też odczucie, że mimo
jakiejś–tam–fabuły cała historia to luźno nawleczone paciorki scen, z których
nie zawsze coś wynika. Nagłe skoki i cięcia między nimi tylko mnie w tym
utwierdzały.
Nie jest bowiem problemem to, o czym film opowiada, tylko w
jaki sposób to robi. Grzechy, z których Smarzowski Kościół rozlicza, są realne
– chociażby scena w sierocińcu, inspirowana zapewne wydarzeniami w ośrodku
wychowawczym w Zabrzu. Ale brak umiaru Smarzowskiego w ich wymienianiu sprawia,
że film okrzyknięty odważną próbą rozliczenia się z polskim katolicyzmem
poprzestaje jedynie na momentami zabawnej grotesce i nie jest w żaden sposób
wiarygodny. Za jednym zamachem chciał rozprawić się absolutnie ze wszystkim, co
Kościół ma na sumieniu – naprawdę wszystkim. Stężenie patologii na osobę jest
tak wielkie, że to nie jest ocieranie się o absurd, to absurd tak ociera się o
ciebie, że kończysz z krwawiącym odbytem. Przykładowo, arcybiskup Mordowicz
(nazwisko aluzyjne jak walenie z całej pety młotkiem po głowie, dobra robota)
jest jednocześnie szantażystą, szemranym biznesmenem, pijakiem, obrońcą
pedofili, amatorem lateksowego sado maso i gadającym wtórne farmazony grubasem
łasym na złoto oraz miłośnikiem akordeonu, co samo w sobie powinno być karane
kamieniołomem. MUSI. BYĆ. WSZYSTKO. NARAZ.
Rycina 3. Arcybiskup Mordowicz w czasie codziennej przejażdżki (rycina takowoż robiona temi rencyma) |
W pewnym momencie wydawało mi się, że oglądam scenariusz
sporządzony przez Katarzynę Michalak, która celuje w równie pogłębionych
portretach psychologicznych. Tam facet, który zderzył się czołowo z samochodem
matki trójki dzieci, był pijany i naćpany, a wcześniej gwałcił półprzytomne
prostytutki i tłukł je kablem. Wiecie, gdybyście nie załapali, że on jest tu
czarnym charakterem. Niemal wszyscy bohaterowie (może poza bohaterem Jakubika)
mają podobną konstrukcję psychologiczną. I nie chodzi o to, że brak światełka w
tunelu. Oni są tak przerysowani, że aż nieprawdziwi. Podobnie wszystkie
wydarzenia i ich sekwencje są tutaj przedstawione subtelnie niczym Armia
Czerwona; niektóre sceny występują po sobie tylko po to, by jeszcze dowalić
szokiem. Szokiem, dodajmy, przerywanym na przykład sebiksami kopiącymi
lajkonika (swoją drogą, to moja ulubiona scena, jest tak durna, że aż dobra).
Prezentacja audiowizualna 1. W nienawiści do lajkonika zostałem wychowany
I mówię to jako osoba, którą mało co szokuje, która ma
bardzo niewybredny humor (vide lajkonik) i, uwaga, która obejrzała Wołyń.
Wołyń, który przedstawiał rzeź tysięcy ludzi, gnijące ciała w studniach,
nadziewanie ciężarnych kobiet na widły, palenie żywcem i rozrywanie człowieka
koniem. I ten film, chociaż nie można go z definicji nazwać wiernym obrazem
faktów, pokazywał tamtą rzeczywistość w o wiele bardziej wyważony sposób niż
chce mi zaserwować to Kler. W jakiś sposób chciał dociec, dlaczego ludzie
nienawidzili się tak bardzo, że byli gotowi zadźgać znanego im od lat sąsiada.
Wołyń rzeczywiście prowokował do dyskusji, chociażby nad naszymi stosunkami z
Ukrainą i mechanizmem spirali nienawiści. Kler moim zdaniem nie inicjuje
niczego. Niektórzy księża mówią, że trzeba dać się sprowokować mądrze przez ten
film – ale co niby ich miało prowokować? Że, niesamowite, szary człowiek o
wszystkim wie? Czarni kryją pedofilów, to wy wieeecie? (Crimen sollicitationis,
czyli dokument nakazujący księżom bycie
dupa cicho w razie przestępstw seksualnych, powstał w 1922 roku.) Prowokacją
byłyby domniemane seks taśmy ojca Rydzyka albo chociaż dokument o nim,
podliczający wszystkie pieniądze, jakie zdarł z naszych dziadków – a nie film,
w którym nie ma niczego nowego i który sam z siebie powoduje, że niezbyt można
go wziąć na poważnie. Katolicy może tylko trochę się oburzą, księża, z tego co
czytam, mają dobrą bekę, jedynie antyklerykałowie herbu Kubota będą wypisywać
na fejsie posty w stylu „prawdziwy film…… oto obraz sodomy i gomory …… strzeżcie
się fałszywi prorocy…….dlatego nie daję na tacę!!1!!jedenaście”
Notabene, aż dziwne, że tak mało zarysowała się obecność
homoseksualizmu w Kościele, który to jest równie gorącym tematem co aborcja.
Ale pan reżyseru chyba nie chciał być posądzony o zestawianie pedofilów z
gejami, i obawa ta jest przy obecnych nastrojach całkiem uzasadniona. Prawdopodobnie ma tu też swój udział ta niezręczność, wynikająca z tego, że wszystkie inne grzeszki kościoła są jednoznacznie chaotic evil dla większości społeczeństwa, a bycie gejem jest chaotic evil tylko dla hierarchów kościelnych, homofobów i Terlikowskiego. Niezręczność ta zapewne była zbyt subtelna na ten paszkwil. Chociaż
to naprawdę dziwne, że przy stężeniu takiego gnoju dostaliśmy tylko dziwną dyskusję
kleryków i ukradkowy uścisk dłoni zakonnic.
Rycina 4. Uzupełnienie niedoborów technikoloru w filmie |
Nie mogę jednak nie być sprawiedliwą (jak już trochę opadł
mi ołszyn of emołszyn) i nie oddać
filmowi tego, co czyni dobrze. A czyni dobrze to, że – uwaga, swądek spojleru – tak do końca nie
wiadomo, czy nasi bohaterowie rzeczywiście popełnili to, co im się zarzuca. I
to moim zdaniem błyszczy na tle całej tej grubo ciosanej opowieści; w pewnym
sensie odzwierciedla nasze prawdziwe położenie między autorytetem Kościoła a
nagonką na niego, między kolejnymi rewelacjami na temat rozpasania kapłanów a
wiedzą o tym, że są tacy księża jak na przykład Kaczkowski i Twardowski. Czy
ktoś, kto z definicji reprezentuje królestwo niebieskie, naprawdę mógł to
zrobić? Jak pogodzić wiedzę, że ktoś ślubował bogu, z wiedzą, że mimo to
potrafi kraść, szantażować i gwałcić? Jak zapobiec temu, że oni sami są
ofiarami systemu, który tworzy z nich kolejne trybiki przekazujące zło dalej?
Ale zanim się nad tym nieco głębiej zastanowimy, obrywamy
zakończeniem tak nieskończenie kiczowatym, tak obscenicznie dosłownym i
jednocześnie chcącym być super alegorycznym (tak, to możliwe), że miałam ochotę
wsadzić sobie w oczy widełki do miksera. Dzięki, filmie, za to, że będę musiała
zagipsować sobie mózg i RiGCz (Rozum i Godność Człowieka).
Prezentacja audiowizualna 2. Prawdziwy podkład muzyczny końcowej sceny Kleru
Końcowa scena jest kwintesencją rąbaniny, jaką był ten film,
jeszcze z jednego powodu. Mianowicie czyn bohatera Jakubika jest ewidentnym
nawiązaniem do realnych wydarzeń, mających oczywisty polityczny wydźwięk. To
upewniło mnie w tym, że ten film nie miał być chociażby obrazkiem z życia
kleru, już nie mówiąc o próbie podjęcia jakiejś debaty (ale czego ja się
spodziewam, kurła DEBATY, jakbym żyła w jakimś mezozoiku czy innym XIX wieku i
pisała nowele o wyzwoleniu chłopów). Kilkanaście plansz instytucji, które
sypnęły hajsem, tym bardziej uświadamia, że jest to film polityczny. Nie lubię
teorii spiskowych i jak można się domyślić, nie jestem prawicowym szurem, ale
nawet mi nie udaje się oprzeć wrażeniu, że Kler
to taki Smoleńsk, tyle że
wyprodukowany na zlecenie masońskiej żydokomuny, Tuska, Sorosa czy kto tam jest
teraz królem lewaków. Tyle że lewaki stosują lepszy montaż i mają lepszych
aktorów.
I generalnie dlatego ten film tak mnie wkurwił. Serio
odpowiedzią na psychozę smoleńską ma być taka sama psychoza antyprawicowa?
Serio będziemy teraz ostentacyjnie trzepać hajs na coraz głębszym okopywaniu
się wokół najmojszych racji, a potem spijając śmietankę z tych profitów,
patrzeć, jak 11 listopada świat płonie i ludzie zaczynają się obrzucać cegłami
– i żeby tylko nimi? Pewnie pierdaczę od rzeczy, ale jestem magistrem z
romantyzmu, idealistyczne pierdaczenie mam we krwi. Po prostu chciałam obejrzeć
film, a nie agitkę.
Kler miał ogromny
potencjał i mógł być świetnym filmem. A jest najwyżej dobry, jeśli nie
zwyczajny – „przeciętny” mimo wszystko tu nie pasuje, choć przeciętność pewnej
grupy społecznej chciał pokazać. Moje oczekiwania zawiódł, i przeczuwałam już
to od momentu, gdy zobaczyłam otwierający go biblijny werset.
Rycina 5. Wizualizacja mojego samopoczucia po seansie |
Nie musicie wysyłać smsa o treści POMAGAM, mój zagipsowany
mózg i RiGCz jakoś się goją. Ale jeśli macie jakieś godne polecenia rzeczy o
księżach i Kościele, niekoniecznie pochwalne, koniecznie dajcie znać. Ze swoje
strony całkiem polecam Byłem księdzem
czyli praszczura Kleru; nie jest to
rzecz najwyższych lotów, ale wizja ospermionych kafelków w seminarium jest
właśnie stamtąd. No i oczywiście Młody
papież – bo można opowiadać o watykańskiej polityce i wątpliwościach natury
duchowej nie popadając przy tym w amok. No i Jude Law strojący się do I’m Sexy and I Know It jednak mnie bawi.