sobota, 28 września 2013

Ssij mi, historio


Pomyślałam w maju 'jebnę historię'. No i jebłam, dokładnie trzynastego w piątek. Bilans okresu od 'pójdę na historię' do 'jebnę to kurestwo': cztery lata, zero licencjatu, rok terapii, jeden związek, dwa razy złamane serce, trzy zerwane z hukiem znajomości, dwa potężne ogarnięcia, dwa-trzy momenty oświecenia, trzy kilo mniej, hektolitry łez, hektolitry studenckiego piwska z popcornem, kupa forsy na opłacenie nauki, mnóstwo nowych znajomych, kilku starych, dobrych przyjaciół, pierdyliardy skserowanych stron, dużo mundrych książek, wąty natury feministycznej, wąty natury ateistycznej, trochę łaciny - i ni chuja wiedzy historycznej na poziomie akademickim. Ale i tak uważam, że wygrałam w życie.

Ale nie oznacza to oczywiście, że jakieś historyczne wątki w komiksach się nie pojawią, bo i tak zostałam nieodwracalnie skrzywiona. (Na przykład mam zboczenie archiwizacyjne i datownicze - składuję wszelkie pamiątki jakby to były jakieś itemy z wykopalisk, swój dziennik traktuję jak źródło do danego okresu i każdy utwór w ajTiunsie mam opatrzony datą.) 

I teraz jestem polonistką, pardon, filologiem polskim in spe. Podoba mi się to.

Komiks ten uświadomił mi też, jakie mam tyły z perspektywy. Nad pierwszym kadrem siedziałam chyba ze dwie godziny, rysując w miarę równoległe kreseczki. A teraz zauważyłam też, że zjebałam szafę.

wtorek, 3 września 2013

Nie jest dobrze + relacja z Polconu - jak nie dostać udaru na konwencie



Dlatego dałam sobie spokój z normalnością i wybrałam się na Polcon.

Dnia 29 sierpnia wyruszyłyśmy z Toldie na podbój… no właśnie – idąc w stronę Politechniki pokapowałyśmy się, że choć starannie wybrałyśmy prelekcje, na które idziemy, to ni groma nie wiemy, gdzie mamy iść, bo tego jakoś nie sprawdziłyśmy. Gmach auli kusi swym dostojeństwem, więc sądzimy, że może tam właśnie się coś się będzie rozgrywać. Warto też dodać, że wyszłyśmy z domów na luzaku, sądząc, że skoro prelekcje zaczynają się o szesnastej, to będąc na miejscu o czternastej jesteśmy super cwane. 

Tymczasem po drugiej stronie ulicy, przed budynkiem Wydziału Elektroniki i Technik Informacyjnych, rysuje się GIGANTYCZNA KOLEJKA.

Niech się schowają kolejki na Środy z Orange. Żadne słowa nie są w stanie oddać wrażenia, jakie spadało na człowieka, widząc ten porażający organizm złożony z paru setek sfrustrowanych istnień ludzkich; żadne słowa nie oddadzą miny dziewczyny, która podeszła z pytaniem, czy to aby na pewno kolejka na Polcon i gdy zobaczyła, gdzie się ona kończy. Kto widział, ten wie.
Nietrudno się domyśleć, że organizacja się trochę posypała, a do tego system akredytujący wieszał się średnio co trzy minuty. Co było robić - spędziłyśmy upojne trzy i pół godziny w kolejce i tylko się dziwiłyśmy, że po naszych drętwych żartach z YOU SHALL NOT PASS rzeczywiście zaczął chodzić po trawniku Gandalf. Niektórzy zaczęli zamawiać pizzę. Gdy wychodziłyśmy z budynku o dwudziestej drugiej, ludzie JESZCZE płacili akredytację.

Kolejna kolejka – jakkolwiek to brzmi – utworzyła się przed stoliczkiem ze smyczami, folijkę na identyfikator, plan eventu i podobnymi rzeczami. Ścisk niesamowity; stoimy powyginane w pozach prawie że jogicznych, czuję, że ktoś mnie smyra od tyłu i mogę mieć nadzieję, że nie umyślnie, ktoś zgubił plecak, który znalazł się dopiero w zdewastowanych przez tłuszczę krzakach. Aczkolwiek ludzi humor nie opuszczał. W końcu dostajemy sakwę, krzaki siłą rzeczy obrywają także od nas, i finalnie, około 17.30, NARESZCIE wchodzimy do budynku głównego. 

Resztę dnia spędzamy na prelekcjach; na dzień pierwszy wybrałyśmy te o fandomie Sherlocka, Doctorze Who i o sadomasło w 50 Shades - nie mogłyśmy sobie tego odpuścić, zwłaszcza, że jako Obrończynie zdążyłyśmy 50 Szitów już zmasakrować. 
Tymczasem Sherlockowa prelegentka chyba nie za bardzo wiedziała, o co się rozchodzi i na wejście zadała nam pytanie, o czym właściwie ma mówić. Pięć minut potem przekonujemy się, że to nie był dowcip, bo naprawdę nie wiedziała. Jak to zgrabnie Toldie ujęła, przypominało to ten moment imprezy, gdy wszyscy są już zbyt zjebani na picie, ale nie chce im się jeszcze spać, to oglądają głupie gify i filmiki w internecie. Zmywamy się przedwcześnie i idziemy na prelekcję o Doctorze Who. 
Tym razem gość z Hatak.pl wiedział, o czym mówi i słuchanie go było całkiem przyjemnym doświadczeniem. Za niezależnego eksperta robił facet przebrany za piątego Doktora, który zapytany o cokolwiek, wiedział wszystko, nawet na temat dziwnych słuchowisk z lat dziewięćdziesiątych. Ponadto miał gadającego Daleka do ściskania.

Po godzinnej przerwie zaglądamy na to spotkanie o BDSM i wciąż zastanawiamy się, czy to aby na pewno dobry pomysł. Primo - kto na to przyjdzie i czy będą to rozpalone dziewczęta pojękujące cicho "Christian" (bo są z bohaterem po imieniu); secundo - kto to będzie prowadził i czy wykład zamieni się w godzinny pean na cześć geniuszu autorki. Tymczasem nikt nie jęczał, a wizja rozchichotanej prelegentki rozwiała się, gdy na salę wszedł facet. Gość był seksuologiem i zawodowo zajmował się zagadnieniami BDSM i przemocy seksualnej, toteż zostaliśmy uraczeni profesjonalną prezentacją i możliwością przejrzenia literatury fachowej - oraz pobawienia się pejczykiem.

Ludzie spotkani na konwencie to zupełnie osobna kuweta. Spotkałam paru znajomych, w tym nawet mojego sąsiada, paru znajomych znajomych i nawet ludzi, którzy rozpoznali moją facjatę z komiksów, a nigdy jej na żywo nie widzieli. Jednak najciekawszy mityng był wówczas, gdy zaciekawione zaszłyśmy do strefy Star Treka i chwilę się tam pokręciłyśmy - wówczas z sali wyległo z pięciu chłopa, w tym prowadzący,  i zaczęli na nas patrzeć łakomym wzrokiem. Uch.

Dnia kolejnego, z samego rańca, poszłyśmy na wykłady Cathii o Marku Sheppardzie i Supernatural. Cathia jest przeuroczą osobą i z miejsca zarażającą entuzjazmem, więc słuchało jej się bardzo przyjemnie - dodajcie do tego obciachowe zdjęcia Shepparda, co lepsze fragmenty Supernaturala i macie bardzo zacnie spędzone dwie godziny. Wówczas doznałam osobliwego uczucia - patrząc na tych wszystkich poprzebieranych, wymalowanych bądź zupełnie zwyczajnie wyglądających ludzi, poczułam, że jestem w dobrym miejscu, że wszyscy przyszliśmy tu, by posłuchać o tym, co uwielbiamy. Dobre, budujące uczucie... bo wiesz, że nikt na ciebie dziwnie nie popatrzy, kiedy namalujesz suchą pastelą pułapkę na diabła na chodniku.

W końcu dotarłyśmy na expo i oczy nasze zalał blask zyliona koszulek wszelkiej maści, kolczyków tak cudnych, że zaczęłam toczyć pianę, japońskich słodyczy z nadrukowanym Lukiem Skywalkerem, przypinek, kubków, gier, pluszowych Cthulhu, poduszek i miliona innych rzeczy tak fantastycznych, że z miejsca zapragnęłyśmy tu i teraz przeputać całą kasę. Toteż obłowiłam się całkiem nieźle, nawet sprawiłam sobie kieszonkowy zegarek, taki, o jakim zawsze marzyłam - jak się później okazało, jego wykonanie pozostawia trochę do życzenia, ale wciąż zachowujący zalety wizualne.

Geekozaur - osobnik prowadzący dwa kolejne wykłady - okazał się być dwoma osobami, Puszonem i Luckiem, którzy okazjonalnie mutują w tegoż Geekozaura i piszą bloga. (Którego polecam.) Z pierwszej godziny wyniosłyśmy mnóstwo seriali do obejrzenia, także produkcji, przed którymi chłopaki przestrzegali:
- Chcesz wiedzieć, co ja myślę o tym serialu? Poczekaj, zaraz coś przyniosę. - Lucek odwraca się i zza biurka wyjmuje wielki, niewidzialny kształt, po czym 'stawia' go na biurku. - To jest wielki - worek - GÓWNA - i o tutaj, na samym jego dnie, jest ten serial!

Druga godzina upłynęła pod znakiem klasycznego rocka w fantastyce, więc z miejsca zaczęłam się kręcić podjarana na krześle. W końcu na salę wkroczył trzeci prowadzący, Hank Moody polskiej literatury we własnej osobie, czyli - werble - Jakub Ćwiek. Jakub to ciekawy osobnik - nie da się zaprzeczyć, że charyzmę ma, podobnie jak magnetyczny, chłopięcy urok osobisty. Czasem staje się on aż nazbyt charyzmatyczny, khem, aczkolwiek spotkanie, które trudno nazwać wykładem ze względu na AC/DC w głośnikach, można było uznać za pozytywne.

Chwila oddechu - czas znaleźć Kobietę Ślimaka. Co to za konwent bez Ślimaka, zatem bach do torby Ślimacze Opowieści i idziemy szukać Ilony. Co było dość karkołomnym przedsięwzięciem logistycznym - w rezultacie jakieś dwie godziny obijałyśmy się po korytarzach i game roomach jak jakieś pijane zające. Pytamy o nią w informacji - każą nam iść do wyjścia. Pytamy przy wyjściu - każą nam spytać facetów w czerwonych koszulkach; pytamy facetów w czerwonych koszulkach - każą nam wrócić do gameroomu.
I akurat tam była - siedząca w swoim ślimaczym blasku. 
Taaa, ten dzień był udany.

Dnia trzeciego jest zagwozdka - iść na paranormalne romanse czy blok o Kaczorze Donaldzie? Przebąkiwałam coś o Donaldzie, bo zbieram od 4 roku życia, ale sprytna i nikczemna zagrywka Toldie powoduje, że kapituluję. Tymczasem prelegentka nie przychodzi. Wzruszamy ramionami i idziemy na wykład o fangirlingu, prowadzony przez Cathię i koleżanki. Nie byłyśmy na całym, ale dziewczyny zwróciły uwagę na ciekawy fenomen - na przykład fani piłki nożnej, ze swoimi szalikami i wymalowanymi twarzami, nierzadko agresywni, są normalnym elementem społeczeństwa - podczas gdy fani serialu, książki czy zespołu, są napiętnowani jako dziwacy albo napalone dziewczynki. 

Bogowie w serialach - cały szoł ukradł nie kto inny, jak Ćwieku. Z braku miejsc siedziałyśmy centralnie u jego stóp i potomności mogę mówić, że Ćwiekman prawie mi wsadził czubek buta w oko. Swoją drogą, facet zebrał wokół siebie pokaźne grono faneczek.

Miałyśmy gdzieś nagrody Zajdla, wybrałyśmy cydr i chamskiego kebaba.

I dzień czwarty nastał; idziemy na... no na kogo, jakże inaczej. No po prostu trzeba zobaczyć Lockharta, eee, Ćwieka po raz ostatni. Godzina dziesiąta w niedzielę; prawdopodobnie nie ma tu żadnego zaprawionego w bojach katolika, bo wszyscy wpół przytomni kiwają się w ławkach. Też byłam zmulona, a gdy jestem zmulona, moja twarz żyje swoim życiem i prawdopodobnie nie wyglądam wtedy zbyt seksownie.
Nagle Dżejkob przerywa swój wywód o Rock&Read i rozlega się:
- Hej, śpioszku.
Patrzę na pana prelegenta. Prelegent patrzy na mnie. Moja reakcja jest niezwykle wyzywająca, bo mamroczę coś pod nosem i czerwienię się wiedząc, że wszyscy też na mnie patrzą. 
Wracając do meritum - festiwal Rock&Read przede wszystkim jest promocją książek Ćwieka, ale jest też ucieleśnieniem marzeń tych wszystkich ludzi, którzy ni chuja nie umieją śpiewać i grać, a i tak pragną żyć w trasie jak rasowy rockman, żywić się zeschłymi kanapkami i powoli obrastać brudem. (Gdybym mogła, jako beztalencie muzyczne pojechałabym z pocałowaniem ręki.)
Tymczasem Ćwieku rzecze:
- Noo, jest jedenasta, więc wszyscy się pewnie już obudzili... - Patrzy znacząco na mnie. 
Chrząkam znacząco i robię minę urażonego mopsa; pewna część sali zaczyna chichotać.
- Boże, pewnie mnie już nienawidzisz.
No cóż, mogę powiedzieć, że nawiązuję znajomości w środowisku twórczym.

Udałyśmy się na jeszcze jedno spotkanie z Geekozaurem o nostalgicznych latach osiemdziesiątych. O ile jeden z prelegentów się rozgaduje zanadto, to jest to w porządku - gorzej, gdy jeden z gości zaczyna napierdalać i wcinać się w słowa prowadzącym. I to miało miejsce akurat tutaj. Nie trzeba dodawać, obok kogo przyszło mu siedzieć.

I tym akcentem zakończył się nasz udział w Polconie. Pomachałyśmy na pożegnanie Budynkowi Głównemu, wymieniając wszystkie wspaniałe bądź betonowe doświadczenia tych czterech dni, i odjechałyśmy tramwajem ku innemu światowi, a tak serio po McRoyala, bo w okolicy Polibudy jest martwa strefa, jeśli chodzi o Maca.